[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak, tak, przed stacją w Czarustach stały sanie zkoniem, co Mandelsztam wziął za kolejny dowód na to, że jego przyszłość idzie ku lepszemu.Luksusem nad luksusami była ogromna owcza skóra, położona na siedzeniu.Rozpostarliśmyją i opatuliliśmy się po ramiona, a tymczasem woznica, stary mużyk w wysokich do kolansznurowanych butach i w czapce z wilczego futra na stożkowatej głowie, uniósł bat, popędziłkonia i wyruszyliśmy truchtem do odległego o dwadzieścia pięć kilometrów domuwypoczynkowego w Samatisze.Zima utrzymywała się do kwietnia.Jak daleko sięgał wzrok, krajobraz pokrywaławarstwa oślepiająco białego śniegu, który dopiero co napadał.Gałęzie jodeł uginały się podciężarem pokrywającego je lodu.Niebo było perłowo-niebieskie z pasemkami chmurdryfujących na dużej wysokości.Kłęby pary wylatywały z rozszerzających się chrap konia.Mandelsztam zrobił sobie prowizoryczną zasłonę przeciwsłoneczną z dłoni w rękawiczce ichłonął wszystko, wzdychając od czasu do czasu na widok cudowności otaczającej nasscenerii.Po dwóch godzinach mużyk zjechał na dziedziniec kołchozu, a tam zaprowadzononas do izby, gdzie na stole czekało grzane wino i herbatniki, jakby się nas spodziewano.Mandelsztam nie przestawał zerkać na mnie z wyrazem triumfu na twarzy.Do sanatorium dlapisarzy przyjechaliśmy o zmierzchu.Mieszkający tam na stałe lekarz, stary bolszewik, który(powiedział nam o tym pózniej) wziął posadę w domu wypoczynkowym w nadziei, że obniżyto jego rangę zawodową, czekał na nas przy drzwiach.Zwierzył się nam, że dostał telegram zMoskwy nakazujący mu traktowanie Mandelsztamów jako ważnych pensjonariuszy.Lekarzwyglądał na uczciwego człowieka; dałabym sobie rękę uciąć, że jeśli to była pułapka iczekało nas aresztowanie, nic o tym nie wiedział.Mandelsztam wspomniał, że zależy mu naciszy i spokoju.Lekarz odpowiedział, że pod lasem jest drewniana chata, służącakuracjuszom jako czytelnia.Nie wiedzieć kiedy wstawiono tam dwa łóżka i oddano namklucze.Rzuciliśmy książki i ubrania na jedną ze sfatygowanych kanap i położyliśmy się dołóżek, tak jak staliśmy, w ubraniach.Jeden Bóg wie dlaczego, ale dopiero wtedy Mandelsztama opadły wątpliwości.- Możesz mieć rację - powiedział niespodziewanie.- Niewykluczone, że wpadliśmy wpułapkę.Jeśli nas tu zaaresztują, Pasternak i Achmatowa nie dowiedzą się o tym przez całemiesiące.Kiedy mąż podupadał na duchu, czułam przymus krzesania w sobie optymizmu.Bojak inaczej mogłabym wytłumaczyć swoje słowa: - Nie, nie, w końcu Fundusz Literackizapłacił za przejazd i dwumiesięczny pobyt tutaj, prawda? Nie zrobiliby tego, gdybyśmynadal byli na celowniku Czeka.- Naprawdę tak uważasz?- Tak.Mandelsztam poweselał.- Na pewno masz słuszność - powiedział.Minął kwiecień.Nadzieja zapuszczała korzenie w ziemię Samatichy.Chodziliśmy nadługie spacery po lesie, spaliśmy do pózna, drzemaliśmy popołudniami, trzymając nakolanach otwarte książki wzięte z półek czytelni.Czasem budziłam się i zastawałamMandelsztama ze słuchawkami na uszach, słuchającego muzyki z radioodbiornika na krótkiefale, jaki stał w naszej chacie.Posiłki jadaliśmy w stołówce, znajdującej się blisko głównegobudynku.Czasami pisarze lub poeci, których znaliśmy, podchodzili do naszego stolika, żebypogawędzić z Mandelsztamem.%7łona nowelisty, tłumaczka, zapytała go, nad czym pracuje.- Nad utrzymaniem się przy życiu - odpalił.- Wszyscy pracują nad utrzymaniem się przy życiu - zauważył jej mąż z kwaśnymuśmiechem.- Jej chodzi o sferę artystyczną.Piszecie coś ostatnio?Z jakiegoś powodu tych dwoje budziło przekorę w moim mężu.- Nigdy nie p i s z ę - odpowiedział z pozoru niewinnie.- Tworzę wiersze w głowiei dyktuję je Nadieńce.To ona je z a p i s u j e.%7łona pisarza nie ustępowała.- A czy tutaj tworzycie je w głowie?Jeden z typowych dla niego, upiornych uśmiechów pojawił się na twarzyMandelsztama.- Tu skupiam się na usunięciu pajęczyn z głowy.Kiedy wrócimy do Moskwy - kiedyoddadzą nam z powrotem mieszkanie w Domu Hercena - pewnie zacznę znowu tworzyćwiersze.A potem.potem któregoś wieczoru.Dziękuję, tak, zacznę od początku.A potem któregoś wieczoru po kolacji, wyglądając przez okno czytelni na skraju lasu,zobaczyliśmy dwa identyczne czarne samochody z białymi oponami, podjeżdżające dogłównego budynku.Osoby w pierwszym wozie pozostały w środku.Dwóch muskularnychmężczyzn wysiadło z drugiego auta, jeden ubrany po cywilnemu, drugi w jakimś mundurze,którego nie umiałam zidentyfikować.- Widziałaś to? - zapytał Mandelsztam, zaniepokojony.Mimo zapadającego zmierzchu zobaczyłam jego oczy.Były wielkie ze strachu.- Pewnie przyjechali na inspekcję domu wypoczynkowego - powiedziałam.Był pierwszy dzień maja, dziewiętnaście lat od chwili, gdy nasze ścieżki sięskrzyżowały w kabarecie kijowskiej cyganerii.Stwierdzam to z absolutną pewnością, bopamiętam, że kuracjusze stali wokół radia na krótkie fale i słuchali rozwlekłego przemówieniaStalina.Kiedy wniesiono ogromny piernik, na którym było dwadzieścia jeden świeczek, i pokolacji postawiono go na głównym stole, ludzie zaczęli klaskać i tupać.Mandelsztam pochyliłsię nade mną i powiedział, że wiwatują tak na cześć szefa kuchni, a nie dwudziestej pierwszejrocznicy bolszewickiego święta pracy.Po posiłku goście skupili się przy pianinie, żeby pićbrandy i śpiewać rosyjskie piosenki ludowe.Jeszcze przez całe godziny od naszego powrotudo chaty na skraju lasu słyszeliśmy, jak na cały głos śpiewali patriotyczne pieśni.Kiedy udałomi się zasnąć, przyśniły mi się ikony, co jest powszechnie uważane za zły omen.Zmierćspoziera zza ikon.Pamiętam, że usiadłam gwałtownie, z trudem łapiąc oddech.Mąż starał sięmnie uspokoić: - Teraz nie mamy się czego obawiać - mówił.- Najgorsze już za nami.O świcie obudziły mnie ptaki świergoczące na drzewach wokół czytelni.Jak zawszezaraz po przebudzeniu sprawdziłam, czy Mandelsztam oddycha.Usłyszałam pukanie.Zarzuciwszy na siebie szlafrok, poczłapałam boso przez pokój i otworzyłam drzwi,obmyślając reprymendę, jaką dam kuracjuszowi, któremu zachciało się książki z czytelni otak barbarzyńskiej porze.Ale przede mną stał lekarz.Ciężko dyszał, jakby przebiegł długośćcałego boiska do piłki nożnej.Za nim spostrzegłam dwóch atletycznie zbudowanychmężczyzn.Ten w cywilnym ubraniu, przechodząc bokiem, wyminął doktora.- Szukamy Osipa Mandelsztama.Mandelsztam zmaterializował się za mną.- Poeta Mandelsztam to ja.Obaj mężczyzni przepchnęli się obok mnie do pokoju.- Osipie Emiljewiczu Mandelsztam - oświadczył cywil.- Jesteście aresztowani zazłamanie artykułu pięćdziesiątego ósmego kodeksu karnego.- Wydaje mi się, że pokazałMandelsztamowi nakaz aresztowania, ale nie jestem tego do końca pewna.Mąż, który był w bieliznie, skinął głową
[ Pobierz całość w formacie PDF ]