[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zniżyłgłos.- O co chodzi?Kłopoty z pacjentem czy sprawy osobiste?Przepraszam za wścibstwo.- Nic nie szkodzi - odpowiedziałem.- Raczejchodzi opacjenta.A w pewnym sensie również o mnie.Omało się nie wygadałem, tak gorąco pragnąłem zrzucić z siebieciężar, lecz wspomnieniestyczniowego wieczorku tanecznego skutecznie ostudziło mój zapał.Być możeSeeley też sobie o tym przypomniałi chciał zatuszować złe wrażenie, a może poprostuzwyczajnie zaniepokoił się moim zachowaniem.- Wiesz co, ja na dzisiajskończyłem, a ty?- rzucił nieoczekiwanie.- Może wpadłbyś do mnie na drinka, hm?Masz pojęcie, że dorwałembutelkę szkockiej?Prezent od wdzięcznego pacjenta.Dasz sięskusić?- Do ciebie do domu?- zapytałem zpewnym zdziwieniem.-Aczemu nie?No chodz.Wychylając szklaneczkę lub dwie,zaskarbisz sobie dozgonną wdzięczność mojejwątroby,inaczejwytrąbię całą cholerną flaszkę.Wydało mi się nagle, że minęło wiele miesięcy, odkąd tak po prostuwpadłem do koleginadrinka, toteż przyjąłem zaproszenie.Ubraliśmysięi poszliśmy do samochodów: Seeley jakzwykle nieco ekstrawagancki, w grubymbrązowym palcie i futrzanych rękawicach do jazdy,które upodabniały go do niedzwiedzia, jaskromniej, w płaszczui szaliku.Wyjechałem pierwszy, ale wkrótce wyprzedził mnie swoimpackardem, lekkomyślniepędzącoblodzoną szosą.Kiedy dwadzieścia pięć minut pózniej zajechałem przed bramę jegodomu, był jużw środku,wyciągał butelkę oraz szklanki i rozpalał w kominku.Mieszkał w wielkimedwardiańskim domu,pełnym jasnych, zabałaganionych pokoi.Ożenił się dość pózno; on i jego młoda żonaChristiemieli czworo ładnych dzieci.Kiedy wszedłem do środka,dwoje goniło się właśnie po schodach, a trzecie odbijało piłkę tenisowąo drzwi salonu.- A żeby was jasnacholera, przeklęte bachory!- ryknął Seeley,350stając w progu gabinetu.Machnąłręką, żebym wszedł, i przeprosiłza zamieszanie, emanując przy tymcichym zadowoleniemi dumą, jakkażdy, kto narzeka na liczną, hałaśliwą rodzinę, będąc wtowarzystwiestarych kawalerówmojego pokroju.Owa myśl zwiększyładzielącynas dystans.Odblisko dwudziestulat rywalizowaliśmy zesobą na przyjacielskiej stopie, ale przyjaciółminiebyliśmy.Kiedy otwierał butelkę, spojrzałem na zegarek.- Kropelkę, jeśli łaska - powiedziałem.- Mam jeszcze stos receptdo wypisania.Ale onjuż lał do pełna. - Tym bardziej musisz sobie strzelić.Niech się pacjenci zdziwią,a co!Rany,co za zapach.Palce lizać.Stuknęliśmy się szklankami i wypiliśmy.Wskazał szklanką na sfatygowane fotele, po czym przysunął nogą jeden z nich,żebymmógłusiąśćprzy kominku; to samozrobił zdrugim, marszcząc przy tymzakurzony dywanik, co gobynajmniej nie stropiło.W holu dzieci wciążdokazywały na całego; wpewnej chwili drzwi otworzyły się na ościeżi jeden zładnych chłopców wsunął głowę do środka.- Tato.-Wynocha!- wrzasnął Seeley.-Ale, ojcze.- Wynocha, bo ci uszy powyrywam!Gdzie matka?- W kuchni z Rosie.-Idz jej suszyć głowę, ty mały trutniu!Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.Seeley łyknął potężnieze szklanki,szperając po kieszeniach w poszukiwaniu paczki playerów.Wreszciepoczęstowałem goswoimi; zapalił i opadł na fotel zpapierosemw ustach.- Sceny z życia domowego - oznajmił z ostentacyjnymznużeniem.-Zazdrościsz mi, Faraday?Nie powinieneś.Ojciec rodziny nigdy niejest dobrym lekarzem, ma zbyt wiele własnych problemów na głowie.Powinnosię zakazać nam wstępowania wzwiązek małżeński jak księżom katolickim.Bylibyśmyo niebo lepsi.351.- Sam nie wierzysz w to, co mówisz - odparłem, też zaciągając siępapierosem.- Poza tym jeśli twoja teoria jest słuszna, powinienembyć przykładem na jej potwierdzenie.- Ijesteś.Jako lekarz przerastasz mnie o głowę.I trudniej byłoci to osiągnąć.Lekko wzruszyłem ramionami.- Trudno powiedzieć, żebym dzisiaj zabłysnął.-Ech, takie tam.Kiedy trzeba, umiesz stanąć na wysokościzadania.Sam mówiłeś, że coś cię dręczy.Chcesz o tympogadać?Nie, żebym się wtrącał.Alewiem, że rozmowa z innym konowałemczasami pomaga.Mówił lekko,ale szczerze; poczułem jak mój lekki opór - opórwobec jego wdzięku,hałaśliwego domu i pięknej rodziny - rozwiewasię jak dym.Możewhisky zaczęła działać, ciepło bijącez kominka teżpewnie zrobiło swoje.Jakże różnił się ten pokój od mojego posępnego, kawalerskiego mieszkania.I jakże się różnił od Hundreds Hali!Wyobraziłem sobie Caroline z matką, skulone, zmarznięte i struchlałew ciemnym, nieszczęśliwymdomostwie.' '; iObróciłem szklankę w dłoni.- Pewnie się domyślasz, w czym rzecz, Seeley- odpowiedziałem.-Przynajmniej częściowo.Nie podniosłem wzroku, ale dostrzegłem kątem oka, że zbliżyłszklankę do ust.- Masz na myśli Caroline Ayres?- rzuciłcicho.-Tak mi się zdawało.Rozumiem, że wziąłeś sobie do serca moje rady?Drgnąłem, aleon już mówił dalej.- Wiem, wiem, spiłem się wtedy jak świnia i język mi się rozwiązał.Ale mówiłem poważnie.Cośposzło nie tak?Tylko mi nie mów,że dała ci kosza.Ona też nie ma lekko, co?No,możesz mi zaufać,jestem trzezwy.Poza tym.Uniosłem głowę.-Co?- Nic nie poradzisz na plotki.352- O Caroline?-O całej rodzinie.-Przybrał poważniejszy ton.- Mój znajomyz Birmingham dorabia jako konsultant w Johna Warrena.Wspomniałmi, że z Roderickiemjestbardzo kiepsko.Paskudna sprawa, co?Nicdziwnego, że Caroline jest przybita.Podobno w Hali wydarzył siękolejny incydent?- Nie inaczej.- I dodałem po chwili: -Powiem ci, Seeley, że samniewiem, co o tym wszystkim myśleć. I opowiedziałem mu całą historię, począwszy od Roda i jegourojeń poprzez pożar,bohomazy na ścianie i upiorne dzwonienie,aż po chaotyczną relację z makabrycznych wydarzeń wdawnympokoju dziecinnym.Słuchał w milczeniu, czasem kiwając głową,a czasemrechocząc posępnie pod nosem.Wreszcie śmiech ucichł,a kiedy skończyłem, na chwilę zamarłbez ruchu, poczym nachyliłsię, bystrzepnąć popiół.- Biedna pani Ayres - powiedział.- Pomysłowy sposóbnapodcięcie sobie żył, nie sądzisz?Wytrzeszczyłem oczy.- A więc tak to widzisz?-A cóż innego wchodzi w rachubę, staruszku?Możemy oczywiścieprzyjąć hipotezę, że ktoś zabawił się kosztembiedaczki, alechyba jużtowykluczyłeś?- Owszem - odpowiedziałem.- Naturalnie.- No właśnie.Kroki w korytarzu, ciężki oddech wtelefonie tubowym: według mnie mamy doczynieniazoczywistym przypadkiempsychoneurozy.Obwiniasię o utratę dzieci, zarówno tej małej, jaki Rodericka.Postanowiła więc się za to ukarać.Mówisz, że gdzieto było?W pokoju dziecinnym, tak?Trudno obardziej adekwatnąscenerię,prawda?Musiałem przyznać, że wysnułem podobne wnioski,tak samo jakprzed trzema miesiącamizdumiał mnie fakt, że pożar wybuchł akuratna biurku, wśród urzędowych papierów, jakbystanowiły one zródłobólu i frustracji Rodericka.353.Coś mi się jednak nie zgadzało.- Czyja wiem?- odpowiedziałem.-Rzecz jasna możemy przyjąćzałożenie, że pani Ayres padła ofiarą halucynacji, pewnie możemyteżznalezć racjonalne wytłumaczenie na wszystkie rzekomo dziwnezjawiska w Hali.Ale nastąpiła jakbykumulacja zdarzeń i to mnienajbardziejniepokoi.Pociągnął kolejny łyk ze szklanki.- Jak to?-Hm wyobraz sobienastępującą sytuację: przychodzi do ciebiechłopiec ze złamanąręką;nastawiasz kość i odsyłasz go do domu.Po dwóch tygodniach wraca, tym razem zpołamanymi żebrami.I znów składasz go do kupyi odsyłaszdo domu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]