[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.McGuinn w niezauważalny sposób uniósł zad z trawy, odpełzł kilka centymetrów do tyłu i usiadł znowu.%7ładen z mężczyzn nie spojrzał nawet w jego stronę.Więc McGuinn zrobił to znowu, a potem jeszcze razi jeszcze raz, aż w końcu smycz utraciła cały luz.Teraz pozostało już tylko napiąć mięśnie i zastosowaćRzut - wykonywany szaleńczo, na złamanie karku manewr ucieczki, dobrze znany wszystkimwłaścicielom labradorów.McGuinn stosował Rzut, osiągając wspaniałe rezultaty, podczas wieluwieczornych spacerów - Palmer Stoat albo Desie pozostawali daleko w tyle, łapiąc powietrze pustymirękami, podczas gdy on mknął jak burza, by rozprawić się z bezczelnym syjamskim kotem alboodświeżyć się w New River.Pies zdawał sobie sprawę, że jest niezwykle szybki i żaden człowiek nie jestw stanie doścignąć go na własnych nogach.Gdy tylko uda mu się uwolnić.Tym razem udało się to tak łatwo, że poczuł niemal zawód.McGuinn skoczył do przodu i smycz poprostu tak gładko wysunęła się z ręki mężczyzny z owłosioną twarzą, że nawet tego nie poczuł.A chwilępotem pies już zwiewał - nie zauważony i nie ścigany.Pędził w dół długim zboczem - z powiewającymiuszami, wywalonym ozorem, aksamitnym nosem przy trawie -coraz szybciej i szybciej, aż stał sięczarną smugą, która przemknęła nagle koło oszołomionych myśliwych.Usłyszał gwar podnieconychgłosów, potem znajomy, ostry rozkaz: Boodle, nie!", który ze złośliwą radością zignorował.Gnał dalejprzed siebie, smycz obijała mu się o tylne nogi, a potężna, obca woń prowadziła go, jak wędkarzprowadzi tkwiącą na haku barrakudę.Na wprost niego majaczyło pokrzywione, obrosłe mchem drzewo,a pod nim stało wielkie rogate stworzenie.Było tak ogromne i nieruchome, że McGuinn pomyślałpoczątkowo, że jest z kamienia.Ale nie, wystarczyło powąchać! Pikantna mieszanka oparów trawiennych, kwaśny odór ciała iparującego nawozu.Z tryumfalnym wyciem pies runął w tę stronę.Zatoczył koło najpierw w jedną,potem w drugą stronę, a potem z warkotem przypadł do ziemi za pokrytym pancernymi płytami ciel-skiem zwierzęcia.McGuinn oczekiwał, że bestia odwróci się i zacznie się bronić, ale majestatyczny zadpozostał nieruchomy.Po chwili ostrożnie, centymetr po centymetrze, obszedł stworzenie dookoła iustawił się przed wydłużonym pyskiem, gdzie rozpoczął serię udawanych ataków czołowych z prawej ilewej strony, które miały pozorować zdecydowaną szarżę.Ale stworzenie nie cofnęło się, nieodskoczyło i nie rzuciło się na swojego dręczyciela w odpowiedzi na tę dobrze wyreżyserowanąchoreograficzną histerię.W ogóle się nie poruszyło i tylko patrzyło na psa przez szczeliny po-marszczonych, pokrytych komarami powiek.McGuinn był zdumiony.Nawet najbardziej leniwa, najgłupsza dojna krowa już by się spłoszyła! Piescofnął się, by odsapnąć trochę i rozpatrzyć możliwości (które z uwagi na ograniczone zdolnościintelektualne labrado-rów były raczej skromne i nieliczne).Z pyska spływała mu stróżka perłowej śliny,ale ku swemu zaskoczeniu zobaczył, że potwór spokojnie zajął się znowu skubaniem swojej beli zpożywieniem.Niewiarygodne!Potem usłyszał zbliżające się miarowe kroki, a w chwilę pózniej natarczywe ludzkie szepty.McGuinnwiedział, co to oznacza.Nie będzie już zabawy.Wkrótce ktoś schwyci jego smycz i zaciśnie kolczatkęna szyi.Czas uciekał.Pies postanowił spróbować jeszcze po raz ostatni.Zawarczał, położył uszy izaczął podkradać się jak wilk.Znowu zaczął okrążać nieruchawego potwora, który (jak spostrzegłMcGuinn) przestał przeżuwać, namoknię-te łodygi sterczały z jego paszczy niczym bokobrody.Terazjednak pies skupił uwagę na zadzie swojej ofiary, na zwisającym kusząco niewielkim sznureczku ogona.Skok, błysk kłów i McGuinn już go trzymał!Zwierzę natychmiast eksplodowało, obracając się z tak piekielną siłą, że pies został odrzucony na bok iwyrżnął mocno o pień potężnego starego dębu.Zerwał się natychmiast i otrząsnął energicznie od głowypo ogon.Z mieszanymi uczuciami zaskoczenia i zachwytu patrzył, j ak potwór ucieka - i to cholernieszybko!Wiedziony odwiecznym instynktem, ale również czystym pragnieniem radości, McGuinn rzucił się wnamiętny pościg.Czy los może ofiarować w wiosenny poranek coś wspanialszego niż taki bieg?Pędzisz swobodnie przez chłodne, zielone łąki, skubiąc parę uciekających pośladków, podczas gdy cipowolni ludzie coś tam bezradnie jazgoczą, protestując!Każdy pies marzy o takiej przygodzie.Widokiem czarnego labradora szarżującego przez linię ognia najbardziej wstrząśnięty był Palmer Stoat,ponieważ ten labrador wyglądał jak jego pies - Jezu Chryste, to przecież BYA jego pies! - który zniknął zjego życia na tyle dni, a teraz musiał się pojawić w najgorszym momencie i w najbardziej nie-odpowiednim miejscu.Stoata ogarnęła nagła, prawdziwa rozpacz, wiedział bowiem, że pies nie biegnieze wzgórza po to, by go powitać, lecz po to, by spłoszyć bezcennego nosorożca Roberta Clapleya,udaremić polowanie i tym samym zapewne storpedować (po raz kolejny!) umowę w sprawie WyspyBurzyków.To była jakaś klątwa.- Boodle, nie! - krzyknął Stoat, machając cygarem.- Niedobry pies!Kilka metrów dalej stał Robert Clapley, którego zasmucona mina zdradzała wszystko - chciał zastrzelićpsa, ale Durgess mu nie pozwalał.Przewodnik dawał teraz im wszystkim znak, żeby się zatrzymali.- Stajemy - Asa Lando posłusznie polecił grupie Stoata
[ Pobierz całość w formacie PDF ]