[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ogniska zostaływ tej chwili zalane, aby dym nie zdradził obecności ludzkiej w gąszczach, konieposiodłane- i cały oddział stanął w gotowości do pochodu.Nale\ało teraz wymiarkować tak czas, aby wpaść na nieprzyjaciela w chwili, gdybędzie czynił postój.Nowowiejski rozumiał dobrze, \e wojska sułtańskie nie idąz pewnością zbitą masą, tym bardziej \e są w kraju swoim, w którym jakiekolwiekniebezpieczeństwo było zupełnie nieprawdopodobnym.Wiedział przy tym, \eprzednie stra\e zawsze chodzą w mili albo we dwóch przed całą potęgą, spodziewałsię zaś słusznie, \e w pierwszej stra\y pójdą Lipkowie.Przez pewien czas wahał się, czy iść im na spotkanie tajemnymi a dobrze ju\znanymi mu drogami, czy czekać na ich przybycie w dereniowej puszczy.Wybrał toostatnie, poniewa\ z puszczy łatwiej było wypaść w ka\dej chwili niespodzianie.Upłynął jeszcze cały dzień, potem noc, w czasie której nie tylko ptactwo, ale izwierz ziemny ciągnął stadami ku gęstwie.Następnego poranku nieprzyjaciel ju\był widoczny.Na południe od krańca dereniowego gaju ciągnęło się obszerne, lubo pagórzystebłonie gubiące się hen, na widnokręgu.Na tym to błoniu ukazał się nieprzyjacieli zbli\ał się ku Tekiczowi dość szybko.Dragoni patrzyli z chaszczów na owączarniawą masę, która ju\ to nikła chwilami z oczu, zakrywana przez garbygruntu, ju\ ukazywała się znowu w całej swej rozciągłości.Luśnia, który miałwzrok nadzwyczajny, wpatrywał się czas jakiś z natę\eniem w owe zbli\ające siękupy, po czym zbli\ył się do Nowowiejskiego.- Panie komendancie! - rzekł - ludzi tam nie masz wiele: to jeno stada wyganiająna paszę.Nowowiejski po małej chwili przekonał się, \e Luśnia ma słuszność, i twarzrozjaśniła mu się radością.- To znaczy, \e postój wypadł im na milę albo półtory od tych chaszczów? -rzekł.- Tak jest - odparł Luśnia.- Idą widać nocami, by się upałów uchronić, a wdzień spoczywają; konie zaś wysyłają a\ do wieczora na pastwiska.- Siła widzisz stra\y przy koniach?Luśnia wysunął się znów na brzeg zarośli i nie powracał przez czas dłu\szy.Nakoniec jednak pokazał się znowu i rzekł:- Będzie koni z półtora tysiąca, a ludzi przy nich ze dwudziestu pięciu.W swoimsą kraju i nie boją się niczego, więc i stra\y większych nie stawiają.- A ludzi mogłeś rozeznać?- Jeszcze są opodal, ale to Lipki, panie! Ju\ oni nasi!.Strona 181Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski- Tak jest! - rzekł Nowowiejski.Jako\ był ju\ pewien, \e mu \ywa noga z tych ludzi nie ujdzie.Dla takiegozagończyka, jakim był, i dla takich \ołnierzy, jakim przywodził, było to zadaniezbyt łatwe.Tymczasem koniuchowie pędzili stado bli\ej i bli\ej pod dereniowe chaszcze.Luśnia jeszcze raz wysunął się na brzeg i jeszcze raz wrócił.Twarz jegojaśniała radością i okrucieństwem.- Lipki, panie, na pewno! - szepnął.Usłyszawszy to Nowowiejski zakwilił jak jastrząb i wnet oddział dragonów cofnąłsię w głębokie gąszcze.Tam rozpadł się na dwa oddziały, z których jeden zapadłzaraz w wąwóz, by wynurzyć się z niego dopiero z tyłu stada i Lipków, drugiuformował półkole i czekał.Wszystko to odbyło się tak cicho, \e najwprawniejsze ucho nie mogłoby \adnegoszmeru ułowić; nie zabrzęczała szabla ni ostroga, koń nie zar\ał; gęste trawy,którymi gaj był podszyty, tłumiły tupot kopyt.Wreszcie i konie zdawały sięrozumieć, \e powodzenie napadu od ciszy zale\y, bo i one nie pierwszy razpełniły podobną słu\bę.Z wąwozu i z gąszczów odzywały się tylko kwileniajastrzębia, coraz cichsze i coraz rzadziej.Stado lipkowskie zatrzymało sięprzed gajem i rozrzuciło większymi lub mniejszymi kupami po błoniu.SamNowowiejski był teraz na skraju i śledził wszystkie ruchy koniuchów.Dzień byłpogodny, godzina przedpołudniowa, ale ju\ słońce stało wysoko i sypało \arem nagrudz.Konie poczęły się tarzać, następnie zbli\yły się do chaszczów.Koniuchowie przyjechali na skraj gaju, tam pozsiadawszy z koni puścili je naarkanach, sami zaś, szukając cienia i chłodu, weszli w zarośla i rozło\yli siępod większym krzem na spoczynek.Wkrótce buchnęło płomieniem ognisko, gdy zaś suche patyki zwęgliły się ju\ iobsypały popiołem, koniuchowie poło\yli na węglach pół zrebięcia, sami zaśusiedli opodal dla ochrony od \aru.Niektórzy powyciągali się na murawie,niektórzy rozmawiali siedząc w kuczki, po turecku; jeden począł grać napiszczałce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]