[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wstrzymał oddech i czekał.Sądził, że do fortujeszcze daleko, jednak tak go wyszkolono.W zasadzie po czymś takim, należy przyczaić sięna dobrą godzinę.Nic się nie działo, nikt nie zapalał lamp, w oddali nie pojawiały siępochodnie, nie słychać było nawoływań ani szczekania psów.Tylko dolina, pokryta już białym całunem, migotała lekko odbitym światłem.Cyfral pojawiła się przed jego twarzą, kiedy liczył językiem zęby i oglądał stłuczenia nałokciach i kolanach.Wzięła się pod boki.Pukiel włosów spadł jej na twarz, zdmuchnęła goniecierpliwie.- Będziesz tu tak leżał? - zapytała.- Spadaj, Barbie! Nie pomagasz, to przynajmniej nie przeszkadzaj.- Gdyby nie ja, to byłbyś już sztywny.Rusz się.Może lepiej ci poświecę.- Nie.Dopóki nie będę wiedział, czy ktoś inny też to widzi, to nie.Przemykał wśród zadymki od jednej skały do drugiej, od jednej plamy cienia donastępnej.Kosmaty płaszcz oblepił się śniegiem, podobnie jak zaimprowizowany kaptur.Ogrzewacz ciągle działał, rozlewając na brzuchu plamę ciepła, ale Vuko czuł, że grabiejąmu ręce.Zatrzymał się, wkładając dłonie pod pachę, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi.Wierzeje otworzyły się dosłownie kilka metrów przed jego twarzą, zalewając goprostokątem światła.Drakkainen znieruchomiał w dziwnej, przygarbionej pozycji, patrzączmrużonymi oczami na czarną sylwetkę stojącą w drzwiach na wprost niego.Człowiek powiedział coś, co brzmiało jak przekleństwo.Przez chwilę majstrował przyspodniach, oparł się barkiem o futrynę i wypuścił w kierunku Drakkainena łukowatą strugęcieczy, lśniącą w blasku płonącego wewnątrz ognia.Mężczyzna oddawał mocz, nadal stojącw izbie, poświstując i patrząc Drakkainenowi prosto w oczy.Vuko trwał nieruchomo,zwinięty w kłębek pod płaszczem, skryty w cieniu kaptura, powoli przesuwając tylko prawądłoń ku rękojeści miecza.Ale nic się nie wydarzyło.Wąż skończył, poprawił spodnie, po czym zamknął ciężkie,skrzypiące drzwi.Zapadła ciemność.Drakkainen przełknął ślinę.Przez jakiś czas miał wrażenie, że zamarzł w przykurczonej,niewygodnej pozycji, a dłoń skamieniała mu na okręconej rzemieniem rękojeści.Serce waliłow piersi niczym wielki, bojowy bęben.Uniósł się i ruszył dalej pomiędzy kamienne budynki,a po chwili wtopił się w mrok.Skradał się, mając po lewej ręce kamienną ścianę ponurego, długiego cekhauzu, któryuznał za budynek mieszkalny.Mijane zabudowania sprawiały wrażenie czegoś jakby bardziejgospodarczego.Jakieś szopy, może coś w rodzaju obór? Chciał jedynie wyplątać sięspomiędzy budynków fortu i wejść na przełęcz.Według planu miał wychynąć z boku, już nawysokości wartowni, tymczasem coś pokręcił w zamieci i teraz przemykał samym środkiemfortu.Na korektę było za pózno, a Cyfral gdzieś znikła.Liczył właściwie tylko na noc i zadymkę.Z wąskich strzelnic kamiennej chałupy biłoświatło, reszta tonęła w mroku i majaczącej słabo bieli śniegu.Najpierw poczuł smród.Nie poczciwy, gorący odór zwierząt, nawozu i starej słomy, lecz niemożliwy dopomylenia z czymkolwiek innym fetor ludzkich odchodów, brudu, potu i przerażenia.Potemdobiegły go dzwięki śpiących w tłoku ludzi.Chrapanie, kaszel, jęki, zduszony szloch, szelestsłomy i szczęk łańcuchów.Przez chwilę klęczał pod ścianą i nasłuchiwał, a jego mózg pracował na najwyższychobrotach, na jakie było go tej nocy stać.Pomieszczenie zamknięto wielkimi wrotami zbitymiz dech i zabezpieczono w najprostszy pod słońcem sposób: belką nasadzoną w poprzek wrótna stalowe, wbite w ścianę haki.Najbardziej prymitywny zamek świata, ale od wewnątrz niedo otwarcia.- Nie - mruknął pod nosem.- Masz tylko przejść przez przełęcz.Skorzystaj z zamieci i poprostu idz stąd.Ale jakoś nie mógł wstać od tych drzwi i po prostu stąd iść.Aatwo je było otworzyć, aleco dalej? Jeńcy byli skuci.Rozkuwać ich teraz? Jak? Czym? Potem musiałby szturmowaćprzełęcz razem z grupą hałasujących, wycieńczonych niewolników.I uciekać, mając na karkupościg Węży.Przy czym sam ledwo trzymał się na nogach.Zamieć zasypywała tropy, lecz nieaż tak, żeby zupełnie znikły.To była pewnie pierwsza zamieć tego roku.Lada moment mogłoprzestać padać.Znieg nie utrzyma się dłużej niż kilka godzin, jednak to wystarczy.Wygładzikrawędzie, ale łańcuszek wgłębień w gładkiej powierzchni zobaczy nawet kompletny kretyn.Tropy kilkunastu jeńców będą niczym autostrada.W efekcie sam wyląduje w tych łańcuchach najpózniej za dwa dni i nakarmi idiotyczne,nieudane smoki van Dykena.- Nie! - syknął, usiłując zmusić się do dalszego marszu.- Po prostu wynoś się stąd,debilu.Odszedł niechętnie, czując się wyjątkowo podle.A uprzedzali go. Nie naprawiaj świata.Nie wszczynaj rewolucji.Masz pojawić się, ewakuować cele i zniknąć bez śladu".Aatwo powiedzieć.Zwłaszcza że miał też posprzątać.Zacisnął zęby i przemknął wzdłuż budynku, starając się nie słuchać odgłosów ze środka.Marzł.I znowu czuł, że drętwieją mu kończyny.Doszedł do wniosku, że zanim załatwi go hipotermia, ma najwyżej pół godziny.Za kamiennym budynkiem więzienia majaczyła kanciasta bryła wozu, który oglądałdzisiaj po południu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]