[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A teraz były tu Czarne Węże.Zmierć kryła się w cieniu, czekając naswą ucztę.Stał na wybrukowanym kocimi łbami placu w starym Junchow, plecyprzyciskał do nabijanych ćwiekami dębowych wrót osadzonych podłukiem.Czarne postacie nadciągały ze wszystkich kierunków, skuloneprzemykały z jednej ulicy na drugą.Ruch w przedsionkach domów.Bystre oczy wypatrujące jego sylwetki.Nie było księżyca, który rozża-rzyłby blask noży w ich dłoniach, ale nie miał wątpliwości, że tam by-ły, głodne krwi.Naliczy! ich w sumie sześciu, ale słyszał więcej.Jeden stał przyciś-nięty do ściany nie dalej niż dziesięć kroków na prawo od niego.Pil-nował wejścia do wąskiego hutong, który prowadził głęboko w labiryntuliczek.Oddychał ze świstem.Chang bezszelestnie wybił się w powiet-rze i uciszył go prostym ciosem stopy.Nim ciało upadło na ziemię,biegł już zaułkiem, przychylony, gibki.Nad nim, w oknie na górze, za-paliło się światło.Rozległ się jakiś krzyk, ale nie odwrócił głowy.Przyspieszył.Dał nura w głębszy cień.Stopy ślizgały się na gniją-cym brudzie.Biegł uliczkami, rozciągając pogoń, która próbowała do-trzymać mu kroku.Kiedy najszybszy z nich wpadł na skrzyżowanie,RLTwyprzedzając o dobre sześć metrów swych towarzyszy, coś nagle wy-skoczyło z cienia i z łoskotem uderzyło go w pierś, łamiąc żebra jakzapałki.Nim zdążył się zorientować, co to było, jego oddech się za-trzymał.Chang mknął przez ciemność.Skręcając i klucząc.Zastawiając pu-łapki.Jeden z napastników stracił władzę w nogach, drugi wzrok wjednym oku.Ale drogę zablokował mu miodowy wóz, czyli wózek pe-łen ludzkich odchodów, cuchnący tak, że mógł zadławić.Musiał skrę-cić w lewo, w dół, w zaułek, który prowadził donikąd.Zmiertelna pułapka.Pionowe ściany brudnego podwórka.Jedno wejście.Jedno wyjście.Za nim sześciu ludzi.Dyszeli i pluli jadem.Trzech miało noże, dwóchmiecze, a jeden karabin, którym celował prosto w pierś Changa.Powie-dział coś chrapliwie i naprzód wysunął się człowiek z mieczem.Ruszyłna Changa, długie ostrze przecięło powietrze.Chang An Lo uspokoiłoddech, skupił energię krążącą w jego krwi i jednym płynnym ruchemnogi podciął przeciwnika.Poczuł w boku ukąszenie bólu, ale zrobiłtrzy szybkie kroki i wyskoczył w powietrze, prosto na ścianę z tyłu,próbując się czegoś uchwycić.Ześlizgnął się, znów skoczył, przytrzy-mał się muru i przerzucił nogi nad głową, wykonując pełen obrót.Wy-lądował na dachu, ale nie był jeszcze bezpieczny.Koło ucha zagwizda-ła mu kula.Wrzask wściekłości na dole.Człowiek z karabinem wyrwał miecztemu atakującemu na początku i rozpłatał mu nim brzuch.Ranny padłna kolana, tuląc do siebie wypływające z rany wnętrzności, a z jego ustwydobyło się wysokie, przenikliwe wycie.Drugi cios miecza uciszyłten skowyt.Głowa potoczyła się do rynsztoka.Karabin znów celowałw dach.Ale Changa już tam nie było.*Lidia miała czas na rozmyślania.Murawa na dwudziestu dwóch me-trach boiska była wydeptana, ale wokoło zieleń rozlewała się niczymRLTszmaragdowe jezioro.Trawnik starannie koszono i traktowano z sza-cunkiem, którego nie potrafiła zrozumieć.Tak jakby mężczyznom bar-dziej zależało na nim niż na dobru własnych dzieci.Ale uwielbiałaoglądać mecze krykieta.Wyobrażała sobie wtedy, że jest po drugiejstronie świata, w Anglii.W tej właśnie chwili, w każdym miasteczku iw każdej wiosce, ubrani w białą flanelę i zaopatrzeni w ochraniaczemężczyzni walili z całych sił kijami w małą twardą piłeczkę.To byłotak cudownie pozbawione sensu.Szczególnie w tym upale.Tylko lu-dzie, którzy przez cały dzień nie mają nic do roboty, mogli wymyślićtak dziwaczną grę.Mężczyzni w bieli.Dla jednego narodu ten kolor oznaczał zabawę.Dla drugiego śmierć.Osobne światy.Rozdzielone oceanem.Co się stanie z kimś, kto utkwiłpomiędzy nimi? Czy utonie?- Jeszcze herbaty, kochanie? Jesteś strasznie zamyślona.- Dziękuję, pani Mason.- Lidia wzięła od niej filiżankę, oderwałamyśli od Changa i na talerzyku stojącym niepewnie na oparciu leżakapołożyła jeszcze jedną kanapkę z ogórkiem.Matka Polly miała na nosie ciemne okulary, a na głowie kapelusz zszerokim rondem, przyozdobiony różami z ogrodu.Ani jedno, ani dru-gie nie było w stanie ukryć siniaka wokół jej lewego oka, ani spuch-niętej kości policzkowej.- Wyobrazcie sobie, potknęłam się o Achillesa, tego leniwego stare-go kocura Christophera, i wpadłam na drzwi - opowiadała ze śmiecheminnym paniom, ale wyraz ich twarzy świadczył, że żadna nie uwierzyław tę historyjkę.Lidia patrzyła na Antheę z szacunkiem.%7łeby przyjść tudzisiaj na mecz i stawić czoła upokorzeniu z tak stanowczym uśmie-chem, i spokojną dłonią nalewać herbatę, trzeba było wielkiej odwagi.- Pani Mason, jaka to śliczna sukienka, bardzo w niej pani do twarzy- powiedziała głośno.Falbanki i wzór w kwiaty.Była dokładnie taka,jakie noszą Angielki.RLT- Dziękuję.- Anthea Mason przez jedną straszną chwilę wyglądałatak, jakby się miała rozpłakać, ale ku uldze Lidii zdołała jakoś przywo-łać na twarz uśmiech i położyła jeszcze jedną kanapkę na jej talerzyku.Christopher Mason zdobył kolejne cztery punkty, ale Lidia nie przy-łączyła się do aplauzu.Rozpromieniona Polly potarmosiła szczeniaka,żeby go rozbawić.Był ponury, ponieważ trzymała go na smyczy, choćpiłeczka wprost prosiła się o aportowanie.- Czy tatuś nie jest zręczny? Powiedz, Toby.Będzie dziś w dosko-nałym humorze.Lidia odwróciła od niej wzrok.*- Zobaczysz, w końcu cię zabiją, Lid.- Nie gadaj bzdur.To był tylko pogrzeb.- Ale po co tam poszłaś? Nikt nie chodzi na chińskie uroczystości.Tubylcy trzymają się w swoim gronie, a my w swoim.Dzięki temuwszyscy są szczęśliwi.Musisz pogodzić się z tym, że oni nas nie zno-szą i że są od nas inni.Nie można się z nimi zadawać.- Skąd wiesz?- Bo to niemożliwe.Wszyscy o tym wiedzą.- Mylisz się.Chang i ja.- Lidia szukała słowa, które nie wywo-łałoby u Polly szoku - jesteśmy przyjaciółmi.Rozmawiamy.o róż-nych rzeczach i nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy sięprzyjaznić.Popatrz na dzieci, które mają amah.Te niańki dbają o nieod maleńkości, więc je kochają.Dlaczego to musi się zmieniać tylkodlatego, że dzieci dorastają?- Ponieważ Chińczycy mają inne zasady niż my.- Chcesz powiedzieć, że to może się udać tylko wtedy, kiedy przyjmąnasze zasady i będą żyć na nasz sposób?- Tak.- Ależ Polly, to są przecież ludzie! Tacy sami jak my.Gdybyś zoba-czyła i usłyszała ich rozpacz na pogrzebie! Oni naprawdę cierpieli.Jeśliich zranisz, będą krwawić.Więc jakie znaczenie mają zasady?RLT- Och, Lid, ten Chang An Lo miesza ci tylko w głowie.Musisz onim zapomnieć.Choć muszę przyznać, że panu Theo chyba się udało ztą piękną Chinką.- Ale się z nią nie ożenił, prawda?- Dokładnie.- Jak Anna Calpin była mała, bardzo kochała swoją amah, a teraz,jak jest zimno, każe jej siedzieć przez dziesięć minut na sedesie, żebyogrzała deskę, nim sama usiądzie.- Wiem.Ale ty nigdy nie miałaś chińskich służących, Lid.Nie rozu-miesz tego.- Masz rację, Polly.Nie rozumiem.*Ulica wyglądała normalnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]