[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie skrzypiał,nie trzeszczał, nie ruszał się; rzeczywiście musiał być taki gruby, jakprzewidywał John.Negatywna strona - potwornie zmarzły mu uszy, a dżinsy,podobnie jak turystyczne buty, przemokły od śniegu.Pamiętając o zapadającym zmroku, uparcie szedł przed siebie.Wiedział,że pod śniegiem jest lód, bo kilka razy się pośliznął.Na szczęście był na tylezręczny, że udawało mu się utrzymać równowagę.Jeśli nawet temperatura spadała, nie czuł tego.Szedł, wyciągając stopy ześniegu, i szybko spocił się z wysiłku.Przemoknięte ubranie lepiło się dorozgrzanego ciała.Nie marzł, ale mięśnie ud odmawiały mu posłuszeństwa.Niebył przyzwyczajony do marszu defiladowym krokiem.Tym bardziej nie wtakim tempie i z takim obciążeniem.W dodatku odległość, która z drogiwydawała się niewielka, wyraznie się wydłużała.No i ręce.Tak, ręce jużprzedtem miał zimne.Teraz jednak naprawdę przemarzły.Wpatrzony w czubki sosen, zmuszał się, by iść przed siebie.Chatę dojrzał dopiero, gdy obszedł wyspę i znalazł się w jej pobliżu, leczkiedy wreszcie do niej dotarł, ogarnęła go radość.Zbudowany z bali domekujmował swą rustykalną urodą.Stał na jedynej polance na wyspie, której całapowierzchnia nie zajmowała nawet pół hektara.78R SDobrnął do drzwi.Na lewo od nich, pod dachem ganku - zbyt małym,żeby stanowić skuteczną osłonę przed zawiewającym śniegiem - leżała stertadrewna.Pragnąc jak najszybciej znalezć się w środku, uwolnić od ciężarówzdrętwiałe ramiona i rozgrzać dłonie, które teraz piekły nieznośnie, pchnąłdrzwi.Ponieważ nie ustąpiły, postawił jedną z reklamówek na stercie drewna ispróbował jeszcze raz.Dopiero kiedy uwolnił obie ręce i z całej siły naparł nadrzwi, oblodzona framuga puściła.Podniósł torby z zakupami, wniósł je dośrodka i zamknął za sobą drzwi.Ciemno.Zimno.Czuć stęchlizną.Prąd.Charlie powiedział enigmatycznie: Wystarczy wcisnąć wyłącznik.Ale jak go znalezć w ciemnościach?Postawił rzeczy na podłodze i rozsunął zasłonki w oknach.W chacienieco pojaśniało, lecz światło na dworze było bardzo mizerne.Dostrzegł kontaktna ścianie, wcisnął go i nic.Po eksperymentach z innymi kontaktami doszedł downiosku, że gdzieś musi być główny wyłącznik.Postanowił natychmiastzadzwonić do Charliego, lecz kiedy wyjął komórkę z kieszeni, okazało się, żenie ma zasięgu.Nie poprawiło to mu humoru.Skoro telefon nie działa, nie będzie mógłkontaktować się ze znajomymi, wysyłać e-maili ani korzystać z Internetu.Niebyło mowy o pracy bez telefonu.Chyba że zainstaluje antenę.Potrafi to zrobić.Ale nie teraz, nie dziś, nie w szybko zapadających ciemnościach.Nie chcąc tracić czasu, rozejrzał się wokół.Pomieszczenie, w którym sięznajdował, było jednocześnie salonem i kuchnią.Podszedł do szafek i otwierałjedną po drugiej, aż natrafił na świeczki, latarnię i zapałki.Czym prędzej zapaliłlatarnię, lecz niewiele to zmieniło.Palenisko wbudowanego w kominek pieca nadrewno było tak samo ciemne jak wnętrze chaty i równie zimne.Wyszedł na zewnątrz, chuchając w dłonie i rozcierając je, żeby odzyskaćczucie.Odgarnął śnieżną czapę ze sterty drewna i walczył przez chwilę z79R Spoprzymarzanymi polanami, usiłując wyciągnąć je ze stosu.Kiedy obstukiwał jeo siebie, żeby usunąć warstewkę lodu i śniegu, uderzył się w kciuk.Dobra wiadomość: czuł ból, więc nie odmroził palców.Zła wiadomość:kciuk naprawdę bardzo go bolał.Pokonując ból, naznosił jak najwięcej drewna.Potem poskręcał w ciasnerolki kupione u Charliego gazety, ułożył je na palenisku, nakrył bierwionami,otworzył klapę wywietrznika i przytknął zapałkę.Papier zajął się i spłonął, abierwiona nawet się nie zatliły.Teraz, kiedy ochłonął po wysiłku, z każdą minutą coraz bardziej marzł.Klnąc pod nosem, złapał za siekierę, którą znalazł za drzwiami, i zaczął rąbaćjedno z polan.Kiedy uzbierał dość szczap, wyjął polana z paleniska, dodałgazet, nakrył je szczapami, a całość obłożył bierwionami.Wstrzymując oddech, co nie było łatwe, bo teraz dygotał z zimna,obserwował palący się papier i płonące szczapy.Odetchnął swobodnie dopierowtedy, kiedy zobaczył, jak z cichym sykiem zajęło się jedno polano i płomieństrzelił w górę.Uspokojony myślą, że ciepło z kominka szybko się rozprzestrzeni,podszedł do podręcznej torby, wygrzebał z niej sweter, owinął nim głowę,osłaniając uszy, wyciągnął parę skarpetek i nałożył je na ręce, po czym ruszył wzapadających ciemnościach do ciężarówki po resztę rzeczy.ROZDZIAA 5Poppy martwiła się.Piekarnik już dawno wystygł, prawie całkiem rozwiałsię zapach ciasteczek klonowych, szklanki po mleku stały pomyte, adziewczynki niedługo zechcą zjeść kolację, co samo w sobie nie jestproblemem, bo z chęcią ją dla nich przygotuje.Ale one pragnęły, żeby wróciłMicah.80R STak jak i ona, chociażby dlatego, żeby usłyszeć, co się dzieje.Wydzwaniali różni znajomi, niestety, wiedziała tyle samo, co oni.Z każdąrozmową rósł niepokój dziewczynek.Już nie zadawały pytań, tylko siedziałycicho przy jej wózku.Próbowała im trochę poczytać, ale widziała, że sąrozkojarzone i nie bardzo jej słuchają.Chciała zająć je zabawą w miasteczku dlalalek rozstawionym w oddzielnym pokoju, lecz szybko się znudziły.Terazmilczące i poważne oglądały telewizję.Nawet Barney nie był w staniesprowokować ich do uśmiechu.Ledwo usłyszała warkot ciężarówki Micaha, gdy dziewczynki zerwały sięz miejsca i rzuciły do drzwi.Nie podążyła za nimi, poczekała, aż Micah wejdziez nimi do domu.Na widok jego szarej twarzy i pociemniałych oczu ścisnęło sięjej serce.Te oczy od lat nie były takie ciemne.Zgasło światełko, które rozpaliław nich Heather.Dziewczynki stanęły przy drzwiach i czekały, obserwując ojca.Poppy uniosła pytająco brew, licząc, że coś powie.Micah jedynie pokręcił głową i zniknął w kuchni.Nim Griffin doszedł do ciężarówki, wyładował resztę rzeczy i objuczonydobrnął do chaty, zdążył przemarznąć na wskroś.Pragnął ciepła, ogromnejilości buchającego ciepła, lecz kominek nie był w stanie szybko ogrzaćwyziębionego domu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]