[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cały ten czas Floyd nie słyszał nocami zewu.Razem z dwiema ciotkami przyjął Jezusa Chrystusa jako swego zbawcę w nowymKościele Bożym w Chrystusie.Baptyści chrzcili przez pełne zanurzenie, któremu Floydpoddał się nieomal profilaktycznie, zanurzony do tyłu przez zrzędliwego kaznodzieję, któryścisnął mu nos kciukiem i palcem wskazującym.Przyjmij Jezusa do swego serca, powiedział kaznodzieja, i tak też uczynił Floyd: odtamtej pory czuł go w węzłach swego serca, mniejszego niż wróbelek, który ogrzewał goniczym maleńki piecyk.Nigdy nie wrócił do tego wyłożonego sośniną kościoła w Bondieu.Dobre czasy, bogate czasy, skończyły się szybko - Hoover spiskował z milionerami i szefamifirm, by posłać kraj do piekła.Płace spadały na łeb, na szyję, firma przestała dbać o ludzi odniej zależnych; bracia Floyda zarabiali tylko tyle, żeby wyżywić rodziny, harując jak woły:schodzili pod ziemię już przed świtem, a wychodzili długo po zmierzchu, nigdy nie widzącsłońca.Floyd jako najmłodszy wrócił na farmę, gdzie przynajmniej była kukurydza i rzepa, anie było sklepu firmowego, który zapisywał długi.Ojciec Floyda ciężko pracował w polu, co roku siejąc kukurydzę, każąc ziemi rodzićbez chwili odpoczynku (podobnie jak swojej żonie, pomyślał raz Floyd - tylko raz); daleko jejjeszcze jednak było do wyjałowienia.Wiosną 1927 roku orał i siał, jak to zwykle czynił,przejrzawszy wcześniej kalendarz z datami i fazami księżyca; dwukrotnie ją spulchnił iobsiał.I właśnie wtedy nadeszła wielka powódz i zalała akry ziemi - wszystko przez jednąnoc, przez całe góry, zmywając najżyzniejszą glebę i wyrzygując ją wezbranymi potokami,zostawiając nagą, żółtą glinę, na której rósł tylko żarnowiec.Nawet dwa sezony pózniej,chociaż ojciec Floyda nawoził i bronował ziemię, nie mogła obrodzić kukurydzą sięgającąwyżej niż do ramienia mężczyzny.W to właśnie miejsce, na nagie podwórze, do muła i półdzikich świń, czteroizbowejchaty i czarnego psa pod werandą, Floyd przywiózł młodą żonę i jej córkę: bękarta.Nie miałoto dla niego żadnego znaczenia - jego dar, jak sądził, zabraniał mu posiadania kobiety, jak toczynili inni mężczyzni, i córka jego żony pozostała jedynym dzieckiem, jakie kiedykolwiekmiał mieć.Ponad Hogback, na pochylonych polach Shaftoego, stał stary, wysoki kasztanowiec, któregosłodkie kasztany karmiły świnie Shaftoeów jesienią i zimą; czasem Floyd z braćmi piekli je itakże jedli; wiosną białe kwiatostany wypełniały się pszczołami.Pewnego listopadowegodnia Floyd przyszedł wieczorem po świnie i ujrzał pośród żółtych liści kobietę wypełniającąkasztanami worek.Spojrzała nań zaskoczona, z otwartymi ustami i oczami pełnymi poczucia winy.Lalkokształtna, sucha staruszka w brązowym płaszczu wojskowym i butach bez języków.Skądś ją znał; pewnie była jego krewną, jak wszyscy mieszkający w tej okolicy.Oczymawyobrazni widział ścieżkę do jej chaty.Kiedy zorientowała się, że jej nie skarci, zarzuciła worek na ramię i bez słowa odeszław pośpiechu.Smacznego, zawołał za nią Floyd, ale nie odpowiedziała, rzuciła mu tylko jednospojrzenie, znikając z widoku.I wtedy rozpoznał jej wodniste oczy: już kiedyś nań patrzyły,nie tutaj jednak, nie w świecie dnia.Tej nocy, podczas gdy jego długie ciało spało obok żony, Floyd wstał tak cicho, że anijedna słomka nie zaszeleściła, i ruszył do Hogback.Minęło tyle lat, powódz zmyła tylepunktów orientacyjnych, tylu ludzi opuściło zapuszczone farmy i zeszło z góry do obozów, żemógł nie rozpoznać drogi: ale lśniła nieco pod jego bosymi stopami jak srebrzysty śluzślimaka i potrafił nią podążać wcale sprawnie.Drzwi do jej chaty stały otworem; tak czy owak nie stanowiłyby dla niego bariery;żółty kot zamiauczał, widząc go, i wspiął się po werandzie na dach.Kiedy tylko Floyd stanąłna podłodze z bali, rozpoznał to miejsce, przypomniał sobie, jak pewnego razu przyniesionogo tu jako dziecko dotknięte poważną drżączką: jak kobieta (wtedy też stara) wyciągnęła słójz jelenim bezoarem - brzydki kawałek materii, który, jak twierdziła, znalazła w brzuchu sarny- i nacierała go nim, aby ostudzić krew; jak srebrna moneta przeszła z dłoni do dłoni.Tak, znam cię, Floydzie Shaftoe, powiedziała (trzymając się z dala po drugiej stronieizby).Już wtedy wiedziałam, kim jesteś.Wzięłaś coś, co należy do mnie, odrzekł Floyd, przybyłem po zwrot.Worek pełen kasztanów leżał na środku podłogi.Zaczęli go okrążać, trzymając się odsiebie w stałej odległości, jak gdyby przygotowując do walki na noże.Widziałam cię w wąwozie.Ja też tam byłam.Nigdy cię nie widziałem, odparł Floyd.Powiedziała mu - krążąc wciąż po izbie, przykuwając jego wzrok podniesioną chudąręką - powiedziała mu, kim byli ludzie idący tamtej nocy wąwozem, pośród których Floydujrzał swoją matkę.Byli to zmarli, co odeszli przedwcześnie, ofiary morderstw i samobójstw,a także zmarli przy porodzie i przypadkiem.Dopiero kiedy upłynie przynależny im czas, będąmogli spocząć spokojnie w grobie, dołączyć do ciała, by zasnąć aż do dnia sądu.Floyd zrozumiał wtedy, co widział w twarzach tych, którzy stąpali przez wąwóz, i wtwarzy swojej matki, ponieważ lśniło to także w oczach wiedzmy i trzymało go niczym dłońza gardło, napełniając jego serce strachem i żalem: to był głód.Zdradzę ci sztuczkę, powiedziała, która uratuje ci życie: jeśli ciało, które śpi teraz wtwoim łóżku, zostanie odwrócone twarzą w dół, nie zdołasz doń wrócić; a jeśli nie wróciszwraz z dniem, już nigdy nie będziesz mógł wrócić.Wtedy twój duch także będzie biegł z nimiwąwozem, aż do dnia twej śmierci.Dzięki za to, powiedział Floyd.Nie ma za co, odparła.A teraz idz.Kiedy zostanie zwrócona mi moja własność? - spytał Floyd, podchodząc do worka.Twoja własność jest moją własnością, odparła.Zbliżyła się do hikorowego krzesłastojącego na podłodze.Złapała je i szybko, jakby mieszała w garnku, poczęła okręcać je najednej nodze wokół własnej osi.Kot parsknął, ogień plunął, Floyd skoczył, by ją pochwycić.Ale z diablą pomocą (wezwaną przez hikorowe krzesło) zmieniła się w bladą ćmę iuleciała z jego uchwytu.Floyd nagiął swego ducha ku przestrzeniom serca, gdzie osiadłJezus, i z jego pomocą przyjął postać lelka kozodoja, by pochwycić ćmę.Ale wiedzma odmieniła się w sowę i rzuciła na lelka.Ale Floyd przyjął postać ziarna na podłodze i sowa nie mogła go znalezć.Powróciłado własnej postaci, złapała wór kasztanów i z przerazliwą, iście pajęczą zręcznościąwydostała się przez okno.Ale Floyd przybrał postać chyżego wilka i zanim zniknęła, pędząc po oblanymświatłem księżyca szlaku, popędził za nią.Zmykała przed nim wąwozem; jej obute stopy brały nienaturalnie długie kroki, ciągnąłsię za nią kosmyk siwych włosów: ale on również był szybki, czteronogi, o szerokiej piersi.Wokół, w miarę jak podążał za nią, pojawiali się inni, cały tłum innych, przepychających się,zagradzających drogę, niezważających na nic.Teraz ich zna.Przedwcześnie zmarli, zabici,pechowi; nie wiedział, że jest ich aż tylu.Nożownicy, awanturnicy, niechciane dzieciuduszone po urodzeniu, czarni robotnicy torowi i dróżnicy, zabici przez pracę, narkotyki lubwłasnych szefów, niezdolni spocząć na murzyńskich cmentarzach ciągnących się anonimowowzdłuż torów, które wytyczyli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]