[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.%7łe człowiek zmarznięty i wyczerpany zachowuje się jak pod wpływemalkoholu.%7łe ma ochotę tańczyć na leżąco i jak dziecko chce wrócić jak najprędzej do domu.Był już na pół przytomny, więc do tego, co ujrzał, odnosił się z rezerwą.Hablund Doran? Zpewnością.Ten stuletni starzec spokojnie mógłby przechodzić tędy w nocnej koszuli i wdaćsię z nim w rozmowę.Czemu nie? Przynajmniej ktoś dotrzymywałby mu towarzystwa.Erskespytałby go, jak też za dawnych czasów bywało w Kopenhadze, słuchałby opowieści o tejjego głupiej fabryczce materiałów opatrunkowych&W palcach nie miał czucia, musiał więc po korze tego drzewa przejechać własną twarzą.Policzek czuł te nacięcia, ten napis: Hablund Doran , który po sześćdziesięciu latach, takzniekształcony, że niemal nieczytelny, nie zniknął.W dziupli nad tym napisem Erske znalazłaparat fotograficzny.Wyciągnął go, pomagając sobie patykiem.Przed drzewem pozostałrównież krzyż.Erske padł na ziemię i rękami zaczął wściekle odgarniać śnieg.Chyba oszalał.Czuł to.Zwrotnica, którą miał w głowie, szczęknęła, przeskoczyła itramwaj jego myśli bez motorniczego popędził w ciemność.Przez dziuplę tego drzewa, przeztunel do nieświadomości.Kiedy Erske był mały, pytał Lili, czemu na całym świecie on majedynie ją, a ona tylko jego.Lili dała mu wtedy klapsa i rozpłakała się.Pytała, czy mu tegomało, i obiecywała angorskiego kota, wielki dziecinny pokój i pójście do cukierni&Teraz Erske rozgrzebywał śnieg jak szalony.Znieg sypał mu się za kołnierz, ziębił twarz,po obu stronach piętrzył się coraz wyżej.Amok minął mniej więcej po kwadransie.Otrząsnął się jak pies, ustalił kierunek wedługkompasu i ruszył dalej.Naprzód.Nogi jak śnieżne łopaty, ręce jak wiosła, mózg pterozaura.Człowiek żuczek wykonujący ważną misję, który się na chwilę zapomniał, lecz teraz jużznów jest przy zdrowych zmysłach.W ręku płócienna torba z obozowymi naczyniami, a naszyi stary, liczący sobie sześćdziesiąt lat, należący do Hablunda, aparat fotograficzny markiGraflex.HablundOstatecznie była to wielka uroczystość, chociaż Hablund sam nie był pewny, czy abytrochę nie zbzikował.%7łenić się z Saszką Pawliczówną po to, żeby móc wyjechać stąd izatelefonować do Mariane, to przecież szaleństwo.A może nie?Zaczynała się zima, a to był zawsze w Charyniu okres ślubów.Bynajmniej nie byli jedyni.Ludzie łączyli się w pary, żeby było komu ogrzewać chałupę, kiedy tego drugiego nie ma wdomu, żeby mężczyzni nosili drwa, a kobiety co rano na kuchennej płycie zaparzały herbatę.Wiosną niektórzy na pewien czas się rozchodzili, ale gdy pogoda się psuła, znów do siebiewracali, rozwody nie były potrzebne.Kiedy spadł pierwszy śnieg, zaczęto wyciągać karpie, wysokie futrzane czapki, mufki,buty nad kolana, Hablund zwracał na siebie uwagę swoim europejskim ekwipunkiem.Mariane przyszyła mu do rękawa kawałek czerwonego materiału, żeby na śniegu było go zdaleka widać.Zanim pójdzie z mężczyznami na polowanie do tajgi, Saszka będzie musiałamu to odpruć, żeby nie płoszył im reniferów.Do ślubu oczywiście nie doszło od razu.Najpierw ze sobą tylko chodzili.Tu i tam po wsi.Jowaka i Pawka Pawlicz byli im przychylni, a i innym ulżyło, że o Hablundzie można jużbyło powiedzieć przynajmniej tyle, że zaleca się do Saszki.Do czasu ślubu ciągle mieszkał uJosifowiczów i coraz częściej zamykano go na klucz.Działo się tak co najmniej w połowieprzypadków, gdy ktoś wychodził z domu.Złościło go to, zwłaszcza kiedy był umówiony narandkę z Saszką.Wściekle kopał w drzwi, ale wybić szybę się bał.Cała woda w kubłachnatychmiast zamarzłaby, mleko także, do domu nawiałoby śniegu, to by się nie opłacało.Również charyńscy nałogowi pijacy w zimie poczynali sobie rozsądniej.Nie wychodzili zbutelką dalej niż przed drzwi chałupy, żeby w drodze powrotnej nie zabłądzić, nie przewrócićsię i nie zasnąć na śniegu.Gdy Saszka dowiedziała się, że Hablunda zamykają, wpadła wzłość.Welor odciągnął ją na bok i coś jej wyjaśniał, Hablund był przy tym, ale nie słyszał, comówią, a ona potem nie chciała mu tego powiedzieć.Ludzie zaczęli częściej zatrzymywać Hablunda i dotykać jego ramion.Najczęściej ukogoś w domu, gdy był w samej koszuli, ale również przez te wszystkie zimowe palta,waciaki i zrobione na drutach duńskie swetry.Na weselu dotykało go tak co najmniejdwudziestu ludzi.Welor mówił, że to taki tutejszy zwyczaj, a kiedy Hablund zaprotestował, że przecież znikim innym tak nie postępują, oświadczył, że w ten sposób przyjmują go między siebie ipowinien to sobie cenić.Hablundowi coś zaświtało.Jeśli bowiem to dotykanie naprawdę oznaczało, że w tensposób staje się jednym z nich, zapachniało to jak nic Kawaszi.Rytuałem, o którymopowiadał w Naszym Zwiecie artykuł, dzięki któremu zaczął się interesować Charyniem.Pisano w nim, że obecnie z czymś podobnym można spotkać się jedynie w paru odległychpunktach puszczy amazońskiej i w kilku dolinach Afryki Wschodniej.Nic bliższego tam niebyło.Artykuły zazwyczaj bywały pełne barwnych opisów fryzur, tatuaży i oryginalnychwyrobów koszykarskich, lecz o Kawaszi nie dowiedział się niczego więcej jak tylko tego, żejuż nieomal zanikło, a udział w nim jest wielkim zaszczytem.Hablund napisał wtedy do Naszego Zwiata list, że chciałby poznać szczegóły, ale mu nie odpowiedzieli.Welor zauważył, że Hablund jest w rozterce.Przypomniał sobie swój własny ślub zidiotką i musiał się uśmiechnąć.Wtedy nie sądził jeszcze, że do Smoleńska, do Nadieżdynigdy nie wróci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]