[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Usłyszałem zbliżające się kroki, wiec zawołałem: Anno! Podejdz tu i obejrzyj to sobie.Odwróciłemsię i ujrzałem Marjorie.Musiałem obserwowad jakieś zakłócenie perspektywy, gdyż początkowo wydała misię bardzo mała, tak jakbym oglądał ją przez niewłaściwy koniec teleskopu.W miarę jednak jak się zbliżała,stawała się coraz większa, zupełnie nieproporcjonalnie do pokonywanej w tym czasie odległości.W chwili,gdy znalazła się przy mnie, wyglądała zupełnie normalnie, lecz wspomnienie jej niezwykłego powiększeniawywołało we mnie zdumienie i niepokój. Marjorie powiedziałem.Nie serdecznie, gdyż na to nie pozwalała jej ściągnięta nadmiernymnapięciem twarz, lecz z szacunkiem, jaki winien jest wnuk swojej babce.Popatrzyła na mnie bez słowa.Miała na sobie długi do kostek, czarny strój, który pod wpływemmorskiej bryzy co chwila zmieniał kształt, włosy zaczesała w stalowosiwy kok.Całości dopełniało małe,zabarwione na żółto pince nez i duże, dzwoniące przy każdym ruchu kolczyki. Czy dobrze się czujesz, Marjorie? zapytałem. Wyglądasz jakbyś nie była sobą.Marjorie zdawała się mnie nie słuchad. Dotykałeś zegara?Rzuciłem okiem na pokrytą dziwnymi znakami płytę. Nie, oczywiście, że nie.Tylko się przyglądałem.Jest jakiś inny. Nie wiedzied dlaczego, przyszło mido głowy, iż lepiej będzie nie chwalid się, że wodziłem dłoomi po płycie.W tonie jej głosu czaiła się jakaśgrozba. Tak przyznała sucho. Jest inny.Czekałem, licząc, że powie coś więcej, lecz tak się nie stało.Stała cicha i nieruchoma; było to najbardziej niedwuznaczne zaproszenie do odejścia, jakie ostatniowidziałem. Marjorie zacząłem z przejęciem. Dzieje się tutaj coś niedobrego, a ja chcę ci pomóc.Powiedz,proszę, co tu jest nie w porządku. Nie w porządku? spytała cicho. Nie, wszystko jest w porządku.Nie musisz się niepokoid, Harry,nie musisz.Wszystko idzie tak jak powinno.Jesteśmy szczęśliwi.Sięgnąłem po papierosy.Nerwowa sytuacja zawsze pobudza mnie do nadmiernego palenia.Zgiętądłonią osłoniłem się od wiatru, a drugą nacisnąłem zapalniczkę, omal nie opalając sobie przy tym brwi. Marjorie, wydawało mi się, że zeszłej nocy widziałem tu jeszcze kogoś.Oprócz panny Johnson.Mężczyznę lub kobietę w czymś w rodzaju togi.Marjorie omiotła spojrzeniem dom.Chorągiewka na dachu wieżyczki obracała się z piskiem, celującostrym, pokrytym rdzą koocem na zachód. Doprawdy, Harry? rzuciła wymijająco. To miło z twojej strony. Miło? Marjorie, zupełnie cię nie rozumiem.Jakaś tajemnicza osoba w todze kręci się wokół twegodomu, a wszystko, co ty masz do powiedzenia w tej sprawie to miło ? Kto to jest, Marjorie? Co się tudzieje?Marjorie ruszyła w stronę Winter Sails.Poruszała się tak szybko, że z trudem dotrzymywałem jej kroku. Marjorie, nie jestem w stanie ci pomóc, dopóki nie będę wiedział, co się tu dzieje. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, Harry powtórzyła monotonnym, pozbawionym wyrazu głosem.Jesteśmy szczęśliwi jak skowronki, Harry.Szczęśliwi jak skowronki. Marjorie, proszę! Ale ona szła dalej, minęła ceglane schodki i znalazła się na żwirowympodjezdzie.Wyciągnąłem dłoo, aby schwycid ją za rękaw, okazało się jednak, że jest to niemożliwe.Odniosłem idiotyczne wrażenie, że rękaw wraz ze znajdującym się w nim ramieniem jest niematerialny, żenie istnieje naprawdę.Potem dotarł do mnie już tylko fakt, że Marjorie przebiegła podjazd i zniknęławewnątrz domu.Wszystko to zdarzyło się tak szybko, iż nie zdążyłem nawet pojąd, co się stało.Podszedłem do głównego wejścia i zadzwoniłem jeszcze raz.Gdy to nie poskutkowało, zacząłem walidpięścią. Marjorie! Marjorie! Chcę z tobą pomówid wykrzykiwałem na całe gardło, lecz to również nieprzyniosło rezultatu.Po chwili od strony garażu nadeszła Anna. Samochód stoi na miejscu powiedziała. Według mnie wszyscy musieli się tutaj pospad.Wołałeśmnie?Uderzyłem pięścią w otwartą dłoo. Cholera, nie.Krzyczałem do Marjorie.Stałem sobie na trawniku obok domu, kiedy nadeszła.Wszystko co pamiętam, to że na koniec uciekła tymi drzwiami.A teraz nie chce mi otworzyd. Czy jesteś pewien? spytała Anna ze zmartwioną miną. To bardzo dziwne. Pewien? warknąłem wściekle. Oczywiście, że jestem.Znam tę kobietę od trzydziestu lat.Niemógł to byd nikt inny.Odeszliśmy dalej od domu z nadzieją, że może uda nam się zobaczyd kogoś wyglądającego oknem napiętrze.Niestety, wszystkie okna miały szczelnie zaciągnięte zasłony i nigdzie nie było widad śladów życia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]