[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chłopakiem rzuciło na poręcz altany.Ciało odbiło się od niej i zsunęło z ławki.Matthew leżał twarzą do ziemi, tuż u moich stóp.Z tyłu głowy miał pulsujący krater.Chyba próbowałem krzyczeć i niewykluczone, że nawet mi się udało.Nie wiedziałem.Słyszałem tylko wystrzał, wciąż brzmiał mi w uszach, z każdą chwilą głośniej.Spojrzałem nasyna Jeffersona, z którego roztrzaskanej czaszki buchała krew, i zacząłem się cofać.Gramoliłem się przez poręcz, nie spuszczając oczu ze zwłok.Spadłem z drugiej strony, wkrzaki.Wyplątałem się z nich i z trudem wdrapałem na wzniesienie.Kiedy dotarłem doszopy, osunąłem się na ziemię, oparłem plecami o zniszczone deski i gapiłem na altanę.Nie zastrzelił mnie.Celował do mnie, stałem zaledwie półtora metra od niego, kiedypadł strzał.Nie strzelił jednak do mnie.Nie zostałem ranny. Nie postrzelił cię powiedziałem na głos. Nie postrzelił cię.Liczyłem na to, że się uspokoję, słysząc własny głos, ale nie, zacząłem drżeć.Dreszczewstrząsnęły najpierw moimi rękoma, potem całym ciałem.Zmusiłem się, żeby wstać, iprzeszedłem przez sad do kamiennej ścieżki.Stałem tam, oddychając głęboko, dopókidreszcze nie ustąpiły.Wtedy sięgnąłem do kieszeni po komórkę.Kiedy pierwszy razpróbowałem ją otworzyć, ręce wciąż mi się trzęsły i telefon upadł w trawę.Dopiero za drugimrazem zdołałem wcisnąć trzy ważne cyfry.Powiedziałem, co trzeba było powiedzieć.Dyżurny chciał ze mną rozmawiać, dopókinie przyjedzie radiowóz, ale się rozłączyłem.Powoli wróciłem do altany; musiałem spojrzećjeszcze raz na ciało może, by upewnić się, że to na pewno nie ja.Krew rozlała się szeroką kałużą wokół zwłok.Broń wypadła Matthew z ręki, kiedyosuwał się na ziemię, i leżała obok.Nawet na dworze, gdzie wiała lekka bryza, czuć byłoostry zapach krwi. Jesteś milionerem odezwałem się do trupa. To właśnie miałem ci powiedzieć.Nie wiem, za kogo do cholery mnie wziąłeś, ale właśnie to ci miałem powiedzieć.Ciężko było mi dłużej na niego patrzeć, więc odwróciłem wzrok i spojrzałem na wodę,która pochłonęła jego mózg.Księżyc odbijał się w butelce po whiskey.Stała tam, gdziesiedział chłopak.Pod nią na poręczy leżał kawałek papieru.Podszedłem bliżej i rozpoznałemkartkę w kształcie jabłka, na której Kara Ross napisała notkę ode mnie. Matt,Ktoś z Cleveland chce się z tobą zobaczyć.Przyjedzie wieczorem.Sprawy rodzinne.Rozdział 6Pierwszy radiowóz wysłał szeryf.Przyjechał nim funkcjonariusz o wyglądzieczternastolatka.Nerwowo kręcił się po parkingu, rozmawiając przez krótkofalówkę, a kiedyzawołałem do niego, podskoczył, jakbym strzelił do jego wozu. Tam są zwłoki powiedziałem, wychodząc z cienia na parking. I kałuża krwi.Zajmował się pan już zabójstwami?Pokręcił głową i niepewnie cofnął się o krok.Ten cholerny dzieciak się mnie bał. Przyjedzie ktoś jeszcze?Przełknął ślinę i kiwnął głową.A potem wydusił: Tak, proszę pana.Policja stanowa. Może lepiej, żebyśmy na nich poczekali? powiedziałem łagodnie. Jasne, dlaczego nie. I nagle dotarło do niego, jak to będzie wyglądać w oczachpolicji stanowej: ot, stoi sobie ze mną na parkingu, a nawet nie zobaczył zwłok. A możepowinienem.no wie pan, zabezpieczyć teren. No tak.Proszę za mną.Przeszliśmy mniej więcej połowę drogi nad staw chłopak potykał się w ciemności.Uratował go dzwięk kolejnego samochodu zajeżdżającego na żwirowy parking.Obajodwróciliśmy się i zobaczyliśmy, że to nieoznakowany wóz.Taurus, taki, jakim jezdzi Joe. Policja stanowa? Tak. W głosie chłopaka słuchać było ulgę.Ruszył z powrotem na parking.Z samochodu wysiadł policjant ubrany po cywilnemu i zaczął schodzić z górki.Spotkał się z nami na rogu szopy, pod zapaloną jedną z zewnętrznych lamp
[ Pobierz całość w formacie PDF ]