[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Brr!.Tymczasem starzec wpatrywał się we mnie uporczywie i myśl jego zdała się pilnie pracować.Kilka razy jakby pragnął mówić i uciął.Widocznym było, iż sam czuł, że nie wyraża się jak każdy inny człowiek.Mówił zresztą bardzo poprawnie, ale z trudnością.- W ziemi dalekiej stężał język mój i związały się wargi moje.- Co prawda, to nie grzech! - pomyślałem.Ale wesołość opuszczała mnie.Robiło mi się jakoś przykro i uczułem pewien wyrzut sumienia.Jak sobie tam mówi, tak mówi ten starzec - myślałem - ale mówi ze wzruszeniem, z głębokim smutkiem i szczerze, a ja oto jakbym podrwiwał sobie z niego.I mimowolnie wyciągnąłem ku niemu obie ręce.Wziął je i przycisnął silnie do swych piersi, powtarzając:- Rodak! rodak!Takie uczucie drgało w jego głosie, że chwyciło mnie wprost za serce.W każdym razie miałem przed sobą dziwną zagadkę, a może bardzo smutną.Począłem tedy patrzeć na niego, jakbym patrzył na starego ojca.Posadziłem go z uszanowaniem na krześle i sam usiadłem koło niego.On wciąż patrzał na mnie.- Co słychać w ziemi naszej? - spytał.Rozpuściłem język jak kołowrot, starając się tylko mówić głośno i jasno.W ten sposób gadałem z pół godziny, a w miarę słów moich szanowna jego głowa kiwała się smutno - lub uśmiech występował mu na usta.Powtórzył raz zdanie Galileusza i częstokroć zadawał mi pytania, zawsze tym samym poważnym, dziwnym i niewytłumaczonym dla mnie stylem.Wszystko, com mu opowiadał, zajmowało go nad wszelki wyraz.Cała jego dusza zbiegała się do oczu i ust.Żyjąc samotnie wśród lasu może on dni całe myślał tylko o tym, co płynęło teraz z ust moich.Dziwny starcze, dziwna raso ludzka, która na najodleglejsze krańce świata niesiesz jedną myśl i jedno uczucie! Tym żyjesz w lasach, w pustyniach i nad morzem - unosisz ciało swoje, a duszy oderwać nie umiesz - i chodzisz jak błędna między innymi ludźmi! Ale rasa ta wymiera z wolna.Ja wam opowiadam o jednym z ostatnich.Opowiadanie zda się wymysłem, a jest rzeczywistością.Putrament może żyje jeszcze w swoim lesie, w bliskości Maripozy.Z opowiadań jego dowiedziałem się, co następuje: Był pasiecznikiem, jak większość skwaterów.Nie jest zbyt ubogi.Pszczoły zarabiały na jego życie.Zestarzawszy się, wziął pomocnika, małego Indianina, który dogląda pasieki.Mówił, że sam dotychczas jeszcze co dzień poluje.Zwierzyny w pobliżu Maripozy jest mnóstwo: jeleni, antylop i ptastwa wszelakiego moc nieprzebrana.Niedźwiedzie przerzedziły się znacznie.Jego „canyon” jest jednym z najpiękniejszych w okolicy.Przy domu jest cudny strumień, tworzący mnóstwo kaskad - zresztą skały i góry, a na nich las i las nieprzebyty.Cisza, spokój.Zapraszał mnie mocno, bym go odwiedził, ale musiałbym z powrotem czekać aż do następnego piątku, więc z żalem nie mogłem przyjąć zaproszenia.Mówił ciągle, jak jaki Abraham lub Jakub.Słowa: aza, azali, zaprawdę, lepak, przecz i wżdy - powtarzały się w jego ustach co chwila.Czasami zdawało mi się, że mam przed sobą jakiegoś człowieka z czasów Górnickiego lub Skargi, który pod ziemią przewędrował do Maripozy i zmartwychwstał tu lub żył od owych czasów, jak owe Big Trees pobliskie.Ale prócz tego starego języka była w mowie jego jeszcze i jakaś dziwna uroczystość, polegająca na toku zdań, na mnóstwie pleonazmów, na szczególnych określeniach.Postanowiłem wreszcie rozwiązać zagadkę.- Powiedz mi, szanowny panie, skąd ci się wziął ten język? Język to nie dzisiejszy, ale stary, którym już nie mówią w Polsce.Uśmiechnął się.- Jedną książkę mam w domu: Biblię Wujka, którą czytuję co dzień, abym nie zapomniał mowy mojej i nie stał się niemym w języku ojców moich.Teraz zrozumiałem.Przez kilkadziesiąt lat w zapadłej Maripozie nie widział ani jednego Polaka, nie mówił z nikim.Czytywał więc Wujka, i nic dziwnego, że nie tylko jego słowa, ale i myśli ułożyły się do miary Biblii.Inaczej już po polsku nie umiał i nie mógł umieć; oddawał to, co czerpał.Nie chciał tylko za nic w świecie zapomnieć.Miał zwyczaj czytywać głośno swoją Biblię każdego ranka.Zresztą nic więcej nie dochodziło go ze stron ojczystych, nic, znikąd - chyba tylko szum lasu kalifornijskiego przypominał mu szumy litewskie.Gdyśmy się żegnali, rzekłem:- Za miesiąc wracam do kraju.Czy nie masz pan jakich krewnych? brata, swata, kogokolwiek, komu byś mógł dać znać o sobie?Zamyślił się, jakby szukał w pamięci jakich najdalszych krewnych potem począł potrząsać głową:- Nikogo.nikogo.nikogo.A jednak ten starzec czytywał Wujka i nie chciał.zapomnieć.Pożegnaliśmy się.- Niech cię prowadzi Pan! - rzekł mi na drogę.On zaraz wyjechał do lasu - ja, w dwa dni potem, do Big Trees.Gdym wsiadał do dyliżansu, mister Billing wstrząsał moją ręką, jakby ją sobie chciał urwać na pamiątkę, i powtarzał:- To był wielki człowiek, panie, ten M.Good bye! Good bye! Sehr grosser Mann!W kwadrans potem otoczyły mnie lasy Maripozy.Nazajutrz rankiem myślałem sobie: w tej chwili stary Putrament czyta głośno w kanionie swoją Biblię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]