[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciągną mnie doViareggio, Marina di Pisa, Pietrasanta i upierają się, że po prostu we Włoszech jest inaczej,trzeba przywyknąć.Ale ja wolę leżeć na plaży, słuchać szumu fal, chodzić po piasku wtedy,gdy nikogo nie ma w pobliżu.Toskańskie plaże są zatłoczone jak ulice.A więc rezerwat Maremma, gdzie nawet hasają dzikie konie, lisy i sarny, o czymczytamy w broszurce.Tak miło wdychać zapach macchia, słonych krzaków, o którychmarynarze mówią, że czują go z daleka, zanim zobaczą ląd.Wokoło przeważnie pustka -szlaki z dzikim rozmarynem, z dziką lawendą na piaskowych wzgórzach, właściwie nic.Siedzimy na plaży, spacerujemy przez całe przedpołudnie.Mamy kanapki z mortadelą, kawałparmigiano i mrożoną herbatę.Poza grupką ludzi w dużej od nas odległości jesteśmy, tak jakchcę, sami z przyrodą.Jakiego koloru jest tu morze? Prawie kobaltowego.Nie, to lapis-lazurijak suknia Maryi na tylu obrazach, przesnuty srebrnymi błyskami.Tak miło chodzić podniach jeżdżenia z miejsca na miejsce samochodem.I można by czytać, ale nie w tym blaskusłońca.Chyba jednak przydałby się parasol.Nazajutrz rano jedziemy do Riva degli Etruschi, na wybrzeże Etrusków.Nie możemyod nich uciec.Tu na plaży rzeczywiście są leżaki do wynajęcia, ale sąsiedztwo rezerwatu nieprzyciąga tłumu plażowiczów.Możemy pójść na długi spacer brzegiem morza przed sjestą wnaszym osobnym maleńkim domku.Jesteśmy niedaleko San Vincenzo, gdzie spędzał latoItalo Calvino.W sklepach Riva degli Etruschi sprzedają piłki plażowe, gumowe materace, łopatki ikubełki.Wieczorem wszyscy spacerują, kupują widokówki, jedzą lody.Miasteczko z plażamito zawsze miasteczko z plażami.Znajdujemy restaurację na świeżym powietrzu i zamawiamycacciucco, pyszną zupę rybną.W dużej białej misce na wózku spiętrzone filety z kilkugatunków ryb zalane gorącym rosołem.Kelner smaruje nam grzanki śmietaną zprzypieczonym czosnkiem i wrzucamy je do tej zupy wdychając mocny aromat.Z naszychgłębokich talerzy wściekle wytrzeszczają oczy dwa homary.Kelner krąży, dolewa rosołu,żeby grzanki pływały.Potem przywozi na wózku dzbanki, szklane butelki i koloroweceramiczne z oliwą i tuziny sałatek do wyboru.Prosimy, żeby sam wybrał dla nas, a on wtedyz wysoka cienką strużką sączy bladozieloną oliwę w salaterkę pełną cykorii, W drodze doMassa Marittima zbaczamy do Populonii, bo to blisko i nazwa brzmi tak starożytnie, że niemożemy tego miasteczka pominąć.Każdy mały postój w czasie naszej wycieczki chciałabymprzedłużyć na długie dni.W kawiarni przy szosie, kiedy pijemy kawę, dwaj rybacy wnosząwiadra z rybami z nocnego połowu.Obiad będzie nieprędko, za kilka godzin, niestety.Kobieta z kuchni dopiero zaczyna pisać na tablicy jadłospis.Wyjeżdżamy do miasteczka,parkujemy samochód poniżej ogromnej twierdzy, przepisowego, zamku i murów jak naobrazkach w modlitewnikach.Ach, jeszcze jedno muzeum etruskie i znów muszę zobaczyćkażdy eksponat.Ed ma już po dziurki w nosie wszystkiego, co się działo przed obecnym tysiącleciem,więc idzie kupować miody pszczół, które brzęczą w nadmorskich krzakach.Potem spotykamysię w sklepie, gdzie wypatruję etruską glinianą stopę na sprzedaż.Czy jest autentyczna, niewiem.Idziemy się, przejść, bo chcę to rozważyć, ale kiedy wracamy, żeby ją kupić, sklep jestzamknięty.Wyjeżdżając z Populonii, widzę drogowskaz - kierunek na teren etruski, ale Eddodaje gazu; w stosownie zmienionym sensie tego słowa jest pogrobowcem.Ostatnia doba - miasteczko, którego nazwę chronicznie zle wymawiam.Dowiadujęsię, że trzeba akcentować Marit tima, a zawsze mówiłam Maritti ma.Czy kiedykolwiekopanuję język włoski? Wciąż jeszcze robię tyle zasadniczych błędów.Kiedyś to miasteczkobyło nad samym morzem, ale stopniowo otoczył je wodny osad, który w końcu stał się glebą,aż znalazł się w głębi lądu - jak strażnica nad trawiastą równiną.Moglibyśmy być w Brazyliina wysuniętej w bezludzie placówce atrakcyjnej dla fantazjujących realistyczniepowieściopisarzy.Właściwie to są dwa miasteczka: stare miasto i jeszcze starsze, oba surowe,z przepastnymi cieniami i raptownym blaskiem słońca.Trochę zmęczeni zatrzymujemy się whotelu i po raz pierwszy mamy w hotelowym pokoju telewizor.Zagarnia nas film o drugiejwojnie światowej.Wyblakły, mówiony po włosku jakoś dziwnie.Zajęta przez Niemcówwioska, żołnierz amerykański ukrywa się w okolicy.Pomaga tym wieśniakom, oni muszą sięewakuować.Spiętrzają dobytek na kilku osłach i wyruszają, dokąd - nie wiemy.Zapadam wdrzemkę.Ktoś próbuje otworzyć okiennice w Bramasele.Budzę się.Inny amerykańskiżołnierz jest na stryszku z sianem.Coś się pali.Czy w Bramasele wszystko w porządku?Nagle zdaję sobie sprawę, że to nasz jedyny dzień w Massa Marittima.W ciągu dwóch godzin poznajemy każdą uliczkę.Maremma wciąż mi przypominaZachód Stanów, te miasteczka na uboczu, oddalone o pięćdziesiąt mil od autostrady.Sklepikarz, który patrzy z okna i ma bezmiar nieba w swoim spojrzeniu, i piazza, bajecznakatedra nie kojarzą się z Zachodem - podobieństwo jest wewnętrzne: osamotnienie,ostrożność wobec obcego przybysza.W drodze powrotnej do domu, wysiadamy z samochodu, żeby obejrzeć San Galgano,najbardziej urocze z ruin.To piękny kościół gotycki, który przed wiekami utracił dach ipodłogę, tak że został tylko szkielet z oknami otwartymi na trawę i chmury.Mogłyby się tuodbyć romantyczne zaślubiny.Dziurę po dużym oknie rozetowym tylko wyobraznia możezapełnić i zabarwić szkarłatem i błękitem.Tam gdzie zakonnicy zapalali świece na bocznychołtarzach, gnieżdżą się po kątach ptaki.Kamienne schody prowadzą donikąd.Jeden kamiennyołtarz jeszcze jest, ale w takim oderwaniu od swojej funkcji chrześcijańskiej, jak gdyby ongiśskładano na nim ofiary z ludzi.Ten kościół popadł w ruinę, kiedy jakiś opat sprzedał ołów zdachu na jakaś wojnę.Teraz mieszkają tu koty.Kotka ma różnokolorowe kocięta - kilkuojców musiało się do tego przyczynić: imbirowe, czarne i pregowane potomstwo śpi zwiniętew kłębki przy białej dużej matce.Dom! Wtaszczanie wina, otwieranie okiennic, bieg po wodę, żeby podlać więdnącedomowe rośliny.Skrzynki z winem ustawiamy w ciemnym zakamarku szafy pod schodami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]