[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ich śpiewne nawoływania, w połączeniu z cykaniem owadów i szelestem liści wysoko na drzewach, tworzyły niepokoją¬co czarowny chór, od zawsze obecny w jej sercu i pamięci.Nocna muzyka wyspy Pawleys.Mimo tylu lat nieobec¬ności Nicky nigdy, przenigdy jej nie zapomniała.Wyspa snuła swoją pieśń, nasuwając myśli o duchach, ale nie tych, które mogły nawiedzać Old Taylor Place ani tych, które według starych legend od zawsze zamieszki¬wały okolicę, ale jej własnych, duchach przeszłości Nicole Sullivan.Nie teraz, nie dziś, prosiła, gdy nieproszone poczęły wyłaniać się z zakamarków jej umysłu.Ojciec.łódź.wir lodowatej wody.Nie.Nie chce tego wspominać.Jutro o tej porze będzie już w swoim bezpiecznym mieszkanku w Chicago.Misja wypełniona.Rozkoszowała się tą myślą, czując jak napięcie ramion i karku zaczyna powoli ustępować.Udało się dokonać te¬go, co początkowo wydawało się niemożliwe: zapewnili widzom dwadzieścia minut (nieważne, że cały program trwał godzinę) zapierającego dech w piersi widowiska na żywo.Uwaga, nadchodzę, CBS!Z tą myślą Nicky otworzyła oczy i rozejrzała się za Karen.Zobaczyła ją niemal natychmiast.Blady krążek księży¬ca rozbłysnął mocniej na niebie i w jego blasku dostrzegła szczupłą sylwetkę Karen, oddalającą się z wolna atramen¬tową wstęgą podjazdu.Nie widziała dokładnie, lecz są¬dząc po jej zachowaniu, Karen wciąż rozmawiała przez telefon: szła wolnym krokiem, pozornie bez celu, myślami wyraźnie błądząc gdzie indziej, byle tylko nie stać w miejscu.Na pewno nie kierowała się w stronę samocho¬du, zaparkowanego wraz z innymi za zakrętem.Najpierw zapytam ją o krzyki, a potem poproszę, żeby mnie podwiozła, postanowiła Nicky i ruszyła jej śladem.Na myśl o tym, co może usłyszeć, ponownie ogarnęło ją napięcie.Oby tylko wieści z Chicago okazały się pomyślne.Z chwilą gdy znalazła się z dala od ciepłych prostoką¬tów światła padających z okien Old Taylor Place, otoczył ją niespodziewany mrok.Najpierw masywne zarysy ga¬rażu po prawej stronie, a następnie trio okazałych dębów, tóre trzymały wartę tuż obok, skutecznie zasłoniły ksiꬿyc.Odgłosy nocy przybrały na sile, jakby odległość od domu dodała im animuszu.Powiał wiatr i Nicky zadrżała w cienkim kostiumie.Widziała przed sobą niewyraźną postać Karen, która zbliżała się do zakrętu; prawie krzyk¬nęła, żeby tamta na nią poczekała, po czym przypomniała sobie, że przecież Karen rozmawia przez telefon, może nawet z Jego Wysokością, i powstrzymała się w ostatniej chwili.Jeszcze tego brakowało, żeby ją usłyszał w tle.To by dopiero świadczyło o braku profesjonalizmu.Przyspieszyła kroku, aby dogonić po cichu koleżankę i uśmiechnęła się mimowolnie: szefostwo na pewno zacie¬ra ręce, program okazał się sukcesem.Karen wysłuchuje eraz pochwał.Ona sama pewnie też odbierze telefon z gratulacjami, jak tylko wygrzebie komórkę z torebki i ją vłączy.Po prostu to niemożliwe (no, powiedzmy, że prawie niemożliwe), żeby czekała ją przykra niespodzianka.Idąc spiesznie za Karen, Nicky powzięła w myślach so¬lenne postanowienie: nawet jeśli okaże się, że krzyki nie miały nic wspólnego z duchami, ona nie piśnie o tym ani słówkiem - ani matce, ani pozostałym członkom eki¬py, nikomu.A gdy (i jeśli) ustali winowajcę - o ile takowy w ogóle istniał - uświadomi mu niewłaściwość takiego po¬stępowania i zobowiąże go do pełnej dyskrecji.Tym spo¬sobem za jednym zamachem udobrucha matkę i nie nara¬zi na szwank własnej kariery.Przedstawienie skończone, niech spoczywa w pokoju.Będzie najlepiej dla wszystkich, jeśli program zapisze się w annałach telewizji dokładnie tak, jak odebrali go widzo¬wie, czyli zwieńczony przerażającymi krzykami niewia¬domego pochodzenia.Docierając do zakrętu, Nicky uświadomiła sobie, że straciła Karen z oczu.Marszcząc brwi, zwolniła kroku i wytężyła wzrok.Tuż przed nią, na lewo, w miejscu gdzie podjazd zakręcał w kierunku ulicy, rozrastała się kępa wy¬sokich, pokrzywionych sosen z gałęziami aż do ziemi.Je¬den z sękatych dębów po drugiej stronie zdawał się sięgać konarami w tamtym kierunku, tworząc ponad chodni¬kiem sklepienie na wysokości około sześciu metrów.Gę¬sty cień rzucany przez drzewa jakby pochłaniał dosłow¬nie wszystko, łącznie z nikłym połyskiem asfaltu.I samą Karen.Nie, chwileczkę: zbłąkany promień księżyca wydobył z ciemności metaliczny odblask, który mógł dawać tylko jej telefon.Na pewno była blisko, zdumiewająco blisko.Może przystanęła, aby zakończyć rozmowę, i pogrążona w myślach Nicky nie zauważyła, że prawie ją dogoniła.Z ulgą pospieszyła w tamtą stronę.Gdy wkroczyła w cień drzew, ciemność spowiła ją jak całun, uniemożli¬wiając zobaczenie czegokolwiek.Wiedziała, że to rozkoły., sany baldachim dębowych liści nad głową zasłania całe niebo, mimo to poczuła się nieswojo i zadrżała na wietrze, który wirował dokoła i owiewał jej twarz, unosząc włosy na karku.Odetchnęła głęboko, wciągając w płuca delikatny aro¬mat sosen.Swojskie odgłosy ptaków, owadów i szelesz¬czących liści jakby nieco osłabły; pod drzewami panowała taka cisza, że Nicky słyszała delikatny stukot własnych ob¬casów, coraz cichszy w miarę jak z wahaniem zwalniała kroku.Karen musiała być tuż przed nią.Dlaczego nie słychać jej głosu?A niech się dzieje, co chce.- Karen? - zawołała.Uświadomiła sobie ze zdziwie¬niem, że serce wali jej w piersi jak młotem, a oddech stał się płytki i przyspieszony.Dlaczego? Nie miała pojęcia.Ale.- Karen?Cisza.Gdzieś w oddali, od strony bagien, rozległo się głuche wycie psa.Przestraszona Nicky stanęła jak wryta.- Karen? - spróbowała raz jeszcze, ale nawet w jej uszach zabrzmiało to jakoś bez przekonania.Serce kołata¬ło jej w piersi, po plecach przebiegły ciarki.Nagły chłód przejął ją dreszczem od czubka głowy aż po pięty.Ani śla¬du koleżanki, zniknął nawet odblask komórki.Nocne odgłosy przeszły w dziwny, jednolity pomruk, który zadud¬nił jej w uszach.Zewsząd napierał mrok, złowróżbny i namacalny, ni stąd, ni zowąd zaludniony czyhającymi wokół okropieństwami.Ogarnęło ją przemożne wrażenie, że ktoś.coś.obserwuje ją z ukrycia.Poczuła na twarzy powiew lodowatego powietrza.Doznanie wypisz, wymaluj przypominało to z sypialni Lauren i przywodziło na myśl dotyk zimnych, martwych palców.Na ułamek sekundy zastygła w bezruchu, wstrzymu¬:ąc oddech.Następnie odwróciła się i ruszyła biegiem.W samą porę.Kiedy gnała przed siebie, ślizgając się na wysokich obcasach, czuła za plecami szmer, ruch, czyjąś obecność, podążające w ślad za nią.I zrozumiała z przera¬żeniem, że ktoś albo coś ją goni.Słyszała tupot, przyspieszony oddech, szelest odzieży.Odważyła się spojrzeć , rzez ramię, zdrętwiała na myśl o tym, co może zobaczyć, ale jej oczy napotkały tylko ciemność.Lecz instynkt pod¬powiadał, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.Było coraz bliżej.Serce zadudniło jej w uszach.Kolana osłabły, a płuca domagały się powietrza, ale strach nie pozwolił jej nabrać tchu.Tuż przed nią, poza strefą cienia, jaśniałosrebrzony księżycem świat, żywy i krzepiący obietnicą bezpieczeń¬stwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]