[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— A, tak.Właśnie miałam panu o tym powiedzieć, prawda? Margery widzi, czy też słyszy, dziwne rzeczy.Wie pan, duchy i tym podobne.Nigdy nie sądziłam, że ma tyle wyobraźni.To dobra, kochana dziewczyna, ale odrobinę… nudna.— To niemożliwe — mruknął pan Satterthwaite, mając niejasne poczucie, że właśnie powiedział komplement.— Nawet bardzo nudna — ciągnęła lady Stranleigh.— Nie interesuje się tańcem, przyjęciami, niczym, co powinno obchodzić młodą dziewczynę.Wolała zostać w domu i polować, zamiast przyjechać tu ze mną.— No, no, nie chciała z panią przyjechać? — zdziwił się pan Satterthwaite.— Cóż, nie nalegałam.Zauważyłam, że córka wpływa na mnie przygnębiająco.Pan Satterthwaite usiłował wyobrazić sobie lady Stranleigh w towarzystwie poważnej córki, ale mu się to nie udało.— Nie mogę oprzeć się podejrzeniu, że Margery traci zmysły — ciągnęła radosnym głosem jej matka.— Powiedziano mi, że jeśli ktoś słyszy głosy, to bardzo zły znak.W Abbofs Mede nie straszy.Stary budynek spłonął doszczętnie w tysiąc osiemset trzydziestym szóstym, a na jego miejscu postawiono wczesnowiktoriański château[12], w którym przecież nie może straszyć.Jest na to zbyt brzydki i pospolity.Pan Satterthwaite zakaszlał.Zastanawiał się, jaki jest cel tych zwierzeń.— Pomyślałam — lady Stranleigh uśmiechnęła się do niego promiennie — że może pan będzie mógł mi pomóc.— Ja?— Tak.Wraca pan jutro do Anglii, prawda?— Rzeczywiście, wracam — przyznał ostrożnie pan Satterthwaite.— I zna pan ludzi zajmujących się psychiatrią.Na pewno pan zna, przecież zna pan wszystkich.Pan Satterthwaite uśmiechnął się lekko.Jedną z jego słabości było znać wszystkich.— Więc cóż prostszego? Ja nigdy nie dogadam się z kimś takim.Z jakimś poważnym człowiekiem z brodą i w okularach.Tacy ludzie nudzą mnie potwornie, zupełnie nie mam do nich cierpliwości.Pan Satterthwaite był dość zaskoczony.Lady Stranleigh wciąż uśmiechała się do niego promiennie.— Wszystko więc ustalone, prawda? — rzuciła pogodnie.— Pojedzie pan do Abbofs Mede, zobaczy się z Margery, i wszystko załatwi.Będę bardzo wdzięczna.Oczywiście, jeśli Margery naprawdę traci zmysły, wrócę do domu.Ach! Oto i Bimbo.— Jej uśmiech nie był już promienny.Stał się olśniewający.Zbliżał się do nich młody człowiek w białym, flanelowym stroju do tenisa.Miał jakieś dwadzieścia pięć lat i był wyjątkowo przystojny.— Wszędzie cię szukałem, Babs — powiedział bez wstępów.— Jak ci poszła gra?— Beznadziejnie.Lady Stranleigh wstała.Odwróciła głowę przez ramię i słodkim tonem szepnęła do pana Satterthwaite’a:— To cudowne, że chce mi pan pomóc.Nigdy tego nie zapomnę.Pan Satterthwaite patrzył za odchodzącą dwójką.Ciekawe — pomyślał — czy Bimbo będzie mężem numer pięć.2Konduktor pociągu de Luxe pokazywał panu Satterthwaite’owi miejsce, gdzie kilka lat wcześniej doszło do wypadku.Gdy zakończył ożywioną narrację, pan Satterthwaite podniósł głowę i ujrzał znajome oblicze, uśmiechające się do niego nad ramieniem konduktora.— Drogi pan Quin! — zawołał.Jego drobna, pomarszczona twarz rozjaśniła się w uśmiechu.— Cóż za zbieg okoliczności! Wracamy do Anglii tym samym pociągiem, bo przecież pan też wraca do kraju?— Tak — przyznał pan Quin.— Mam tam do załatwienia pewną bardzo ważną sprawę.Je pan kolację w pierwszej turze?— Zawsze tak robię.Pora jest oczywiście absurdalna: wpół do siódmej, ale mniej się ryzykuje, jeśli chodzi o potrawy.Pan Quin ze zrozumieniem skinął głową.— Sam postępuję tak samo.Może usiądziemy razem?O wpół do siódmej pan Quin siedział naprzeciw pana Satterthwaite’a przy małym stoliku w wagonie restauracyjnym.Pan Satterthwaite obdarzył należną uwagą kartę win, po czym zwrócił się do towarzysza:— Nie widziałem pana od… a tak, od spotkania na Korsyce.Wyjechał pan tamtego dnia tak nagle.Pan Quin wzruszył ramionami.— Jak zawsze.Przychodzę i odchodzę, jak pan wie.Przychodzę i odchodzę.Słowa te obudziły w panu Satterthwaicie jakieś wspomnienie.Po plecach przebiegł mu lekki dreszcz — nie było to niemiłe, wprost przeciwnie: raczej przyjemne uczucie, że zaraz coś się wydarzy.Pan Quin podniósł butelkę czerwonego wina i przeczytał etykietkę.Trzymał butelkę pod światło i na chwilę jego postać spowiła czerwona poświata.Pan Satterthwaite znów odczuł podniecenie.— Ja też jadę do Anglii z pewną misją — rzucił, uśmiechając się szeroko na myśl o swojej znajomej.— Może zna pan lady Stranleigh?Pan Quin pokręcił przecząco głową.— To stara arystokracja — ciągnął pan Satterthwaite.— Bardzo stara.Jeden z nielicznych tytułów dziedziczonych w linii żeńskiej.Jest baronową z urodzenia, nie po mężu.Dość romantyczna historia.Pan Quin rozsiadł się wygodniej na krześle.Kelner, przebiegając przez rozhuśtany wagon, niemal cudem ustawił przed nimi filiżanki z zupą.Pan Quin pociągnął ostrożnie łyk.— Zamierza pan przedstawić mi jeden ze swoich wspaniałych opisów — stwierdził cicho.— Prawda?Pan Satterthwaite rozpromienił się.— To cudowna kobieta — powiedział.— Ma już sześćdziesiąt lat, co najmniej sześćdziesiąt.Znałem je w czasach młodości, ją i jej siostrę.Starsza miała na imię Beatrice.Beatrice i Barbara.Córki Barrona.Obie były ładne i wówczas zupełnie bez grosza.Lecz to działo się wiele lat temu.Sam byłem wówczas młodym człowiekiem.— Pan Satterthwaite westchnął.— Od tytułu dzieliło je kilku krewnych.Stary lord Stranleigh był chyba ich kuzynem w pierwszej linii.Życie lady Stranleigh ułożyło się jak w powieści.Trzy nieoczekiwane zgony: zmarli dwaj bracia starego lorda i jego bratanek.Potem — „Uralia”.Pamięta pan zatonięcie — „Uralii”? Poszła na dno u brzegów Nowej Zelandii.Barronówny były na pokładzie.Beatrice utopiła się.Barbara znalazła się wśród nielicznych, którzy ocaleli.Pół roku później zmarł stary Stranleigh, a ona odziedziczyła tytuł i sporą fortunę.Odtąd żyła tylko w jednym celu: dla siebie samej.Nigdy się nie zmieniła: zawsze piękna, pozbawiona skrupułów, nieczuła, zainteresowana wyłącznie sobą.Miała czterech mężów i nie wątpię, że lada dzień zdobędzie piątego.Następnie pan Satterthwaite opowiedział o misji, którą powierzyła mu lady Stranleigh.— Chcę pojechać do Abbofs Mede zobaczyć się z młodą damą — wyjaśnił.— Czuję, że trzeba coś zrobić w jej sprawie.Nie sposób myśleć o lady Stranleigh jak o zwyczajnej matce.— Urwał, spoglądając na pana Quina.— Szkoda, że nie może pan pojechać ze mną — rzucił z nadzieją.— To pewnie niemożliwe?— Obawiam się, że nie — odparł pan Quin.— Chociaż… Abott’s Mede leży w Wiltshire, prawda?Pan Satterthwaite przytaknął.— Tak myślałem.Przypadkiem zatrzymam się niedaleko Abbofs Mede.w miejscu, które obaj znamy.— Uśmiechnął się.— Pamięta pan gospodę „Pod Dzwonkami i Strojem Arlekina”?— Oczywiście! — wykrzyknął pan Satterthwaite.— To tam pan będzie?Pan Quin skinął głową.— Przez tydzień lub dziesięć dni.Może nawet dłużej.Jeśli zajrzy pan tam któregoś dnia, z przyjemnością się z panem spotkam.Te słowa przyniosły panu Satterthwaite’owi dziwną otuchę.3— Droga panno… Margery — mówił pan Satterthwaite.— Zapewniam, że nie zamierzam się z pani śmiać.Margery Gale zmarszczyła brwi.Siedzieli w przestronnym, wygodnym holu Abbot’s Mede
[ Pobierz całość w formacie PDF ]