[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wpatrywaliśmy się obaj z niepokojem w powiększającą się kropkę.Po pewnym czasie mogliśmy już rozpoznać niewysokie wzgórze, wznoszące się naniewielkiej wysepce o powierzchni pięciu czy sześciu mil kwadratowych.Nie było to idealnemiejsce do lądowania, lecz kapitan już podjął decyzję.Mieliśmy dosyć zamknięcia i ciasnoty: kilkadni odpoczynku i ruchu na powietrzu powinno wpłynąć korzystnie na nasze samopoczucie.Nie ma sensu, by Ziemianin opisywał Wenus Wenusjanom.Są jednak pewne zaskakująceróżnice między obszarem Takonu i ową wyspą, na której wylądowaliśmy.Poza tym warunkipanujące w rozmaitych zwiedzanych przeze mnie regionach waszej planety także różnią się odtutejszych.Nie znam współrzędnych geograficznych tych miejsc, lecz myślę, że skoro są takodmienne, to muszą leżeć daleko stąd.Nad wyspą stale wisiała na przykład warstwa ciężkichchmur i nigdy nie świeciło tam słońce.Mimo to panował na niej upał, a deszcz, który padał prawiebez przerwy, był ciepły.Z kolei klimat Takonu przypomina ziemską strefę umiarkowaną: przelotne zachmurzenia,przelotne deszcze i niezbyt męcząca temperatura.Kiedy patrzę na wasze rośliny i drzewa, aż trudnomi uwierzyć, iż rozwijają się na glebie tej samej planety, co niezwykła dżungla zarastająca tamtąwyspę.Nie znam się na botanice, mogę więc jedynie powiedzieć, że zaskoczyły mnie ogromneilości paproci i palm, przy niemal całkowitym braku drzew liściastych.Rozdział IV DOLINA CISZYPrzez dwa dni zajmowaliśmy się drobnymi naprawami i niezbędnymi pracamikonserwacyjnymi.Czasem robiliśmy krótkie wypady badawcze, które nie należały wprawdzie doprzyjemności z powodu nieustającego deszczu, ale spełniały pożyteczną rolę zaprawy fizycznej,podnoszącej morale załogi.Gdy trzeciego dnia kapitan zaproponował wejście na szczytśrodkowego wzgórza, przyjęliśmy tę propozycję bez wahania.Mieliśmy zabrać broń, bo chociażzwierzęta, jakie dotąd spotykaliśmy, okazały się płochliwe, nie wiedzieliśmy, co dzieje się w głębilasu dzielącego wzgórza od plaży, na której spoczęła Nuntia.Wyruszyliśmy o świcie.Byliśmy półnadzy: upał wykluczał użycie ciężkich kombinezonówprzeciwdeszczowych, więc postanowiliśmy, że im mniej odzieży, tym lepiej.Zwłaszcza że czekałnas spory w tym klimacie wysiłek wnoszenia pod górę broni i plecaków z zapasami żywności.Kapitan pchnął drzwi zewnętrzne i wyprowadził nas na deszcz.Stąpaliśmy ciężko po plaży.Ledwie jednak przedarliśmy się przez pierwsze zarośla dżungli, coś sobie przypomniałem.- Cholera! - krzyknąłem ze złością, zatrzymując się gwałtownie.- Co się stało? - zapytał kapitan.- Amunicja - powiedziałem.- Zapomniałem zabrać amunicję.- Jesteś pewien?Zrzuciłem plecak, przejrzałem jego zawartość, ale nie znalazłem pudełka naboi, którekapitan wręczył mi przed wyjściem.Dla zmniejszenia obciążenia każdy z nas otrzymał tylko kilkamagazynków.Nie spodziewałem się, by w tych warunkach moi towarzysze chcieli podzielić się zemną swoim przydziałem.Miałem tylko jedno wyjście.- Wrócę po nie.To nie potrwa długo - zapewniłem.Kapitan zgodził się niechętnie.Nie znosił maruderów, lecz nie mógł osłabiać grupy,zabierając nie uzbrojonego człowieka w tak niebezpieczną wyprawę.Ruszyłem biegiem zpowrotem do Nuntii , potykając się w piasku i żwirze.Otworzyłem drzwi śluzy powietrznej iobejrzałem się.Trzy sylwetki rysowały się niewyraznie na tle lasu.Stali pod drzewami i patrzyli namnie.Wskoczyłem do środka, zrzuciłem plecak i broń.Najpierw wpadłem do maszynowni iodkręciłem zawory paliwa, a potem do kabiny nawigacyjnej, gdzie pospiesznie ustawiłem stery tak,jak pokazywał mi kapitan.Szarpnąłem zapłon.Zawiesiwszy dłoń nad pierwszym rzędemprzycisków do odpalania, raz jeszcze wyjrzałem przez okno.Kapitan pędził przez plażę, tuż za nim pozostali.Nie wiem, jak odgadł, że dzieje się cośzłego.Być może dostrzegł mnie w kabinie przez lornetkę.W każdym razie potraktował sprawępoważnie.Gdy zniknął z pola widzenia, włączyłem przyciski. Nuntia zadrżała, szarpnęła izaczęła z wolna sunąć przed siebie przez piach.Dwie sylwetki wymachiwały rozpaczliwie karabinami.Nie wiedziałem, czy kapitan zdążyłdostać się na pokład.Skierowałem wznoszący się pojazd nad powierzchnię morza.Jeszcze razobejrzałem się akurat w porę, by zobaczyć, jak tamci biegną ku czemuś, co leży skulone na piasku,przystają i podnoszą głowy do góry.Zaczęli wygrażać dziko bezsilnymi pięściami w kierunkuoddalającej się Nuntii.Po kilku godzinach lotu ogarnął mnie niepokój.Przecież musi być jakiś inny ląd na tejplanecie.Dlaczego jeszcze go nie dostrzegłem? Obym tylko nie musiał wodować Nuntii.Jeżeliw ogóle przeżyłbym taką operację, byłbym niechybnie skazany na śmierć głodową.Nie był topojazd dla jednoosobowej załogi.W celu ograniczenia masy wiele czynności, które z powodzeniemmożna było zautomatyzować, pozostawiono sterowaniu ręcznemu, wychodząc z założenia, iż wmaszynowni zawsze znajdzie się dwóch czy trzech ludzi.Wskaznik ciśnienia paliwa opadał już niebezpiecznie, lecz stery wymagały nieustannejuwagi, toteż nie mogłem przejść na rufę, żeby włączyć pompy ciśnieniowe.Zastanawiałem się nadmożliwością unieruchomienia drążków sterowniczych na tyle, bym zdążył obrócić do maszynownii z powrotem.Nie wymyśliłem jednak żadnego sposobu i musiałem zrezygnować z tego pomysłu.Pozostawało mi jedynie czekać w nadziei, że ląd pojawi się, nim będzie za pózno.I rzeczywiście: niebawem się ukazał.Niegościnna, kamienista plaża, chociaż tuż za liniąniedostępnych ostrych skal rozciągała się gęsta dżungla.Nie było tu miejsca równie dogodnego dolądowania jak na wyspie.Woda kłębiła się i pieniła u stóp skał, wysokie fale waliły z ociężałym idaremnym uporem w potężne, niewzruszone kamienne ściany.Tu nie miałem żadnych szans.Wyżej ciągnęła się dżungla aż po horyzont, falując nieprzerwaną masą wierzchołków drzew.Możegdzieś dalej, ale gdzie?Parę mil od brzegu Nuntia zadecydowała sama.Silniki zakrztusiły się i umilkły.Nawetnie próbowałem schodzić ślizgiem.Rzuciłem się tylko do jednego z amortyzowanych hamakówprzeciwprzyspieszeniowych w nadziei, że wytrzyma uderzenie.A jednak wyszedłem z tego obronną ręką.Kiedy oglądałem wrak Nuntii po upadku -oberwane skrzydła, dziób zgnieciony jak kawałek cynfolii, kadłub rozdarty na pół - nie mogłem sięnadziwić, że udało mi się przeżyć z kilkoma zaledwie siniakami, nabitymi dopiero po zerwaniu sięhamaka.Co się zaś tyczy mojej przyszłości, to jedno było pewne: dla Nuntii latanie sięskończyło
[ Pobierz całość w formacie PDF ]