[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Płakał cicho, nos poczerwieniał muod kataru, strużki łez ściekały mu po nozdrzach, był zbyt zdeprymowany,żeby posłużyć się chustką w grochy wuja Armandyna, którą trzymał wzdrowej ręce tak, jak gdyby wybierał się w podróż, i rzucając patetycznepożegnania nie ruszał się z łóżka.Pijacy lamentowali na sąsiednichłóżkach, kobieta, która spadła z dachu, ziała obelgami pod adresemnieobecnego męża.Pomme bez wątpienia był w piekle.Minuty mijaływolno, ciągnąc się w nieskończoność; torturowany przez niewidzialnegokata, Pomme cierpiał cierpiał nie tak odważnie jak jego brat, ChudyJanek na łożu śmierci, ale za to z cierpliwością swojej matki przy jednymz licznych porodów.Wzywał babkę, ojca, matkę, całą rodzinę zagrzebaną daleko wśniegach szeptem wymieniał kolejno wszystkich, Anitę, Aurelię,Robertę, Heloizę.O Heloizo, wyśpiewywał cichutko swoją rozpacz,policzek wcisnąwszy w poduszkę, ręce trzymając na kołdrze niby ręcemumii.A tymczasem w domu wuj Armandyn Laframboise, napchanysmaczną kolacją, grał w karty ze swoją tęgą małżonką, odgrodzoną odeńparawanem rondli walających się jeszcze po stole, która pomrukiwała zeznudzeniem, nawet nie racząc otwierać ust: No, trochę trefli, Armandynie, za mało kierów&A Siódmy wałęsał się po ulicach, z rękami w kieszeniach, zrozwianym włosem, gotów wybijać kamieniami szyby przed chwiląbowiem zwyciężył w ciężkiej walce na piguły śnieżne z Bandą Dzielnicy,kroczył spoglądając wyzywająco, dodawała mu ducha chudość jegopoliczków, dzięki której minę miał srogą, a takiej właśnie potrzebował,żeby zmierzyć się ze starszyzną BANDY POSTRACHU, deptającą mupo piętach z prawej strony, i ze szczeniakami z ARMII ULICY POLNEJ,śledzącymi go, kiedy wychodził z fabryki wieczorem jeszcze bardziejjednak zadzierzysty po otrzymanych razach, które zamierzał pomścić powiekę znaczyła mu gwiazda bitwy, głowa szumiała mu od skaleczeńnożem.Siódmy miał spotkanie.Z wieczora przyjaciel czekał nań częstopod ośnieżonymi arkadami uliczek.Siódmy kroczył wydymając pierś podpaltem, jak czynił wuj Armandyn, kiedy wstawał rano, zanim ochlapałsię wodą przy otwartym oknie jego dzień był taki długi, budził się zawcześnie, jak dzień koguta, toteż Siódmy idąc ziewał niestrudzenie.Achtak, teraz już był mężczyzną.Jak mężczyzna wstawał o świcie, wyruszałz workiem na plecach do fabryki, i przybywał pierwszy, żeby zasłużyć napochwałę chlebodawcy.Ale chlebodawca nie miał czasu go dostrzegać,oczywiście.Jak Bóg z katechizmu, był nieprzystępny dla maluczkich.Ale szczęściem był sekretarz.A sekretarz, każdy o tym wiedział, miałczułe serce dla słabych.Był człowiekiem dobrym i pobłażliwym.Bezżadnego więc powodu Pomme uskarżał się, że stracił palce pod niewinnąkosą maszyny, sekretarz nie odpowiada za zgubione przedmioty.Pommewycinał podeszwy, Siódmy je przyklejał.Maszyny miały, wedługsekretarza, reputację błyskawicznej dokładności, a szły w ruch jak zadotknięciem różdżki czarodziejskiej.1700 obrotów dziennie, żebywykonywać obuwie no i oczywiście godna ręka robotnika poskramiałaje i dopomagała im w działaniu.Olśniony tymi słowami, Siódmy zzapałem przyklejał podeszwy.Z czasem jednak jął porównywać je dogłów niezliczonych, spadających pod gilotyną.Tysiączna& Tysiącznapierwsza& Ofiary defilowały szybko przed katem, który przestał już nanie zwracać uwagę, tyle ich widział.Sekretarz przechodził szybko szpalerem robotników w popielatymgarniturze i białym krawacie, bał się ubrudzić ręce w tej dżungli zasnutejpyłem.Siódmy przyklejał pośpiesznie tysiąc dwuchsetną parę podeszew,nos i oczy miał zapchane czarnymi gwiazdeczkami kurzu.Szkoda, że pansekretarz nie mógł dojrzeć go przy pracy, był krótkowidzem&Z rękami w kieszeniach Siódmy opuścił fabrykę aż do dnia następnego,wdychał świeże powietrze wieczorne, oczy wzniósł ku niebu pełnemugwiazd.Towarzyszyła mu góra podeszew, ale zawsze odpychał ją w porę,łokciem, tak jakby niedbale odepchnął wroga, we śnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]