[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.„Czy mogę popłynąć do skały, panno Claythorne?’’„Dlaczego nie mogę popłynąć do tej skały?…”Szkaradny, rozkapryszony, zepsuty chłopak! Gdyby nie on.Hugh byłby bogaty… Mógłby ożenić się z dziewczyną, którą kochał…Hugh…Czyżby Hugh znajdował się przy niej? Nie, czeka na nią w pokoju…Zrobiła krok naprzód.Płomień świecy zamigotał od przeciągu i nagle zgasł.W ciemności chwycił ją strach…Nie bądź głupia — powtarzała sobie.— Wszystko jest w porządku.Mężczyźni są na dole.Wszyscy czterej.Nikogo nie ma w pokoju.Wyobrażam sobie coś nieprawdziwego…Ale ten zapach — ten zapach zatoki w St.Tredennick… to nie była tylko wyobraźnia.Istniał naprawdę.A jednak ktoś jest w pokoju… Usłyszała lekki szelest… na pewno coś usłyszała.I nagle, gdy tak stała nasłuchując — zimna, oślizła ręka dotknęła jej szyi… mokra ręka pachnąca morzem…IIIVera wrzasnęła.Wrzeszczała i wrzeszczała były to okrzyki obłędnego strachu, dzikie, rozpaczliwe wołanie o pomoc.Nie słyszała hałasu na parterze, gdy ktoś przewrócił krzesło, gwałtownie otwarł drzwi i biegł po schodach.Owładnął nią bezgraniczny strach.Gdy przyszła do siebie, zobaczyła migotanie świec w drzwiach i wpadających do pokoju mężczyzn.— Co.u diabła? Co się stało? Na miłość boską, co pani jest? Zachwiała się, zrobiła krok naprzód i padła na podłogę.Jak przez mgłę czulą, że ktoś nachyla się nad nią i próbuje ją podnieść.Wtem usłyszała okrzyk, krótkie: „Na Boga, spójrzcie na to!” Otworzyła oczy i podniosła głowę.Zobaczyła to, na co patrzyli mężczyźni trzymający świece.Szeroka wstęga morskich wodorostów zwisała z sufitu.One to właśnie otarły się ojej szyję.Wzięła je za oślizłą rękę.rękę topielca, który wrócił, by odebrać jej życie!Zaczęła się histerycznie śmiać.— To wodorosty… tylko wodorosty… i stąd ten zapach!… Wpadła w ponowne omdlenie.Ktoś przytknął jej szklankę do ust.Poczuła zapach brandy.Już zamierzała ją wypić, gdy nagle, jak dzwonek alarmowy, zadźwięczała w jej głowie myśl.Usiadła, odsuwając szklankę.Zapytała ostro:— Skąd jest ta brandy?Blore wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym odpowiedział:Przyniosłem ją z dołu.Vera zawołała:— Nie chcę tego pić!Nastąpiła chwila ciszy, wreszcie Lombard zaśmiał się.— To dobrze o pani świadczy, panno Vero.Nie traci pani głowy, chociaż przed sekundą była pani na pół żywa ze strachu.Przyniosę zaraz nową butelkę, jeszcze nie napoczęta.Wyszedł bez zwłoki.Vera rzekła niepewnie.— Czuję się już dobrze.Chciałabym się napić wody.Armstrong pomógł jej wstać.Podeszła do umywalni, wsparta na jego ramieniu.Otworzyła kurek z zimną wodą i napełniła szklankę.Blore rzekł z oburzeniem.— Brandy była w porządku.— Skąd pan wie? — zapytał lekarz.Blore odparł zniecierpliwiony:— Niczego do niej nie wsypałem.Jeśli to miał pan na myśli.— Nie twierdzę, że pan coś do niej wsypywał.Równie dobrze mógł to uczynić ktoś inny, przewidując podobną okoliczność.Lombard wszedł szybko do pokoju.Trzymał w ręku nie odkorkowaną butelkę i korkociąg.Podsunął zapieczętowaną główkę butelki pod nos Very.— No, tu nie ma się czego obawiać.Zdjął opaskę cynfoliową i wyciągnął korek.— Całe szczęście, że mamy w tym domu zapasik alkoholu… Wszystko dzięki troskliwości U.N.Owena.Verą wstrząsnął silny dreszcz.Armstrong trzymał szklankę.Philip nalewał brandy.— Lepiej niech się pani napije, panno Claythorne.Doznała pani nielichego szoku.Przełknęła parę łyków.Jej policzki zaróżowiły się.Lombard odezwał się ze śmiechem:— Nareszcie jedno morderstwo nie zostało planowo wykonane.— Czy pan rzeczywiście sądzi, że tu o to chodziło? — spytała Vera niemal szeptem.Lombard skinął głową.— Prawdopodobnie morderca był przekonany, że pani umrze ze strachu.Przecież to się zdarza, prawda, doktorze?Armstrong nie od razu odpowiedział.— Hm, trudno przewidzieć.Młoda, zdrowa osoba… bez wady serca.To raczej mało prawdopodobne… Z drugiej strony…Chwycił szklankę przyniesioną przez Blore’a.Umoczył w niej palce i ostrożnie skosztował.Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie.Powiedział z wahaniem;— Zdaje mi się, że wszystko jest w porządku.Blore zirytowany podszedł ku niemu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]