[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A on, Quentin,i tamto też widział, chociaż wtedy tam wcale nie był.widział ten ambulans i pannęColdfield siedzącą pomiędzy kierowcą i tym drugim człowiekiem, może zastępcą szeryfa pannę Coldfield chyba w szalu i może nawet i tym razem z parasolem, chociaż chybajuż bez żadnej siekierki i latarki elektrycznej w fałdach tego parasola.Widział, jakambulans wjeżdża w bramę parku i lawiruje ostrożnie na pożłobionej, zamarzniętej(teraz już częściowo w błocie odwilży) alei wjazdowej; i może najpierw odezwało się towycie czy może to ten zastępca szeryfa albo ten kierowca, albo może nawet ona krzyknęłapierwsza: Pali się!Chociaż nie, ona nie mogła tego krzyknąć ona raczej powtarzała: Prędzej!Prędzej! , i teraz też wychylona na siedzeniu do przodu mała, zaciekła, posępna,nieubłagana staruszka, niewiele większa niż dziecko.Ale ambulans nie mógł jechaćszybciej tą aleją; niewątpliwie Clytie przewidziała to, liczyła na to; upłynęły, więc dobretrzy minuty, zanim podjechali do domu, do tej potwornej, jak pieprz suchej skorupy jużprzesączającej dym przez szczeliny w wypaczonym oszalowaniu, jak gdyby to była jakaśklatka z siatki drucianej, wypełniona wyciem, za którym gdzieś się czaiło coś ludzkiego,bo chociaż to brzmiało jak ryk bydlęcy, przecież wiązało się w jakąś mowę ludzką, chociażnawet powód tego na pozór był nieludzki.Zastępca szeryfa i kierowca wyskoczyliz ambulansu, panna Coldfield wyturlała się za nimi i poszła, a raczej też pobiegła nawerandę, gdzie dołączył do nich ten ryczący czarnuch z rozdziawioną gębą, wyzierając jakwidmo z kłębów dymu; zastępca szeryfa nawet się odwrócił i podbiegł do niego, ale oncofnął się, uciekł, chociaż to wycie ani nie przycichło, ani nawet się nie oddaliło.Więcpobiegli na werandę, też prosto w ten dym.Panna Coldfield wrzeszczała ochryple: Okno! Okno!Wrzeszczała do tego drugiego, do kierowcy, który już stał przy drzwiach; ale tymrazem drzwi nie były zamknięte, ustąpiły od razu i buchnęło na nich gorąco z hallu.Całaklatka schodowa była już w ogniu.A przecież oni musieli pannę Coldfield trzymać.Quentin to nieomal widział; jak ta lekka, chuda, zaciekła istota walczyła z milczącą,zażartą pasją, jak wpijała się paznokciami, drapała i kąsała tych dwóch mężczyzn, którzyją trzymali, którzy ją ściągnęli ze schodów i wywlekli przed dom, kiedy przeciąg wlatującyprzez otwarte drzwi zdawał się jak proch wybuchać wśród płomieni, aż wreszcie całydolny hall zniknął w dymie.On, Quentin, nieomal to widział, widział, jak ten zastępcaszeryfa ją trzyma, w czasie, kiedy szofer wycofuje ambulans sprzed domu w bezpiecznemiejsce, po czym wraca tam do nich.te trzy twarze, wszystkie teraz trochęnieprzytomne, bo i ci dwaj już musieli jej, pannie Coldfield, uwierzyć.oni trojewpatrzeni w skazany dom; a potem na chwilę może Clytie ukazała się wysoko w tymoknie, z którego pewnie stale wyglądała przez te trzy miesiące, w dzień i w nocy, nabramę parku ta twarz tragicznego gnoma pod czystą chustką na głowie na tleczerwonego ognia przelotnie mignęła pomiędzy dwoma kłębami dymu, patrząc na nichz góry już może nawet nie z triumfem i już nawet nie z rozpaczą możliwe, że już nawetpogodna ponad zewnętrznym parapetem okna, zanim dym znów ją zasłonił wirującymkłębem.A on, Jim Bond, ten dziedzic ostatni z ich rodu, też to teraz widząc zawył już jakczłowiek, skoro nawet on teraz mógłby powiedzieć, dlaczego wyje.Ale oni nie zdołali gozłapać.Słyszeli go; doznawali wrażenia, że on w ogóle od nich się nie oddala, ale niezdołali przybliżyć się do niego i może nawet w porę nie potrafili się zorientować, skąd towycie do nich dochodzi.Ci dwaj kierowca i zastępca szeryfa musieli zresztą trzymaćszamoczącą się pannę Coldfield; Quentin nieomal ją widział, ich wszystkich troje tamwidział
[ Pobierz całość w formacie PDF ]