[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- No, gdzieś tak od Oldtown szlaban jest w górze.Ale wtedy już nie będziesz zwracać uwagi natakie przyziemno-ści jak smród.A od Augusty jest stała transmisja telewizyjna.Przecież Wielki Marszto narodowa rozrywka.- To czemu stąd nie ma transmisji?- Za wcześnie - powiedział Stebbins.- Za wcześnie.Zza zakrętu znów huknęły karabiny,wypłaszając z zarośli bażanta, który nastroszony bił skrzydłami, jakby go prąd kopnął.Garraty iStebbins minęli zakręt, ale wór na zwłoki był już zapięty.Nie zdołali zobaczyć, kto to był.- Dochodzisz do pewnego punktu - powiedział Stebbins - od którego tłum przestaje być ważny.Ani cię nie zachęci, ani przeszkodzi.Przestaje istnieć.To chyba jak z facetem na szafocie.Zaszywaszsię przed tłumem.- Chyba to rozumiem.- Jakbyś rozumiał, nie wpadłbyś w histerię i przyjaciel nie musiałby ratować ci dupy.Alezrozumiesz.- Ciekawe, jak głęboko można się zaszyć.- No, tego dopiero musisz się dowiedzieć.Zagłęb się w niezgłębione głębie Garraty'ego.Brzmi toprawie jak reklama biura podróży, nie? Zaszywasz się, aż trafisz na złoże macierzyste.No i zaszywaszsię w złożu.Aż wreszcie dobijasz do dna.A potem odwalasz kitę.Tak to sobie wyobrażam.Posłuchajmy, co ty sobie wyobrażasz.Garraty nie powiedział nic.Jak na razie wcale sobie tego nie wyobrażał.Upał rósł.Słońce wisiało tuż nad linią drzew, których cienie stawały się coraz krótsze.Okołodziesiątej jeden z żołnierzy wyciągnął z tylnego włazu transportera długi pałąk owinięty materiałem.Wpuścił koniec pałąka w pancerz.Sięgnął pod materiał i coś zrobił.manipulował przy czymś,pewnie przy zacisku.W chwilę potem wyskoczył w górę rozległy parasol przeciwsłoneczny płowejbarwy.Ocieniał prawie cały górny poziom transportera.Trzej żołnierze usiedli po turecku w cieniu.- Wy zgniłe skurwysyny! - wrzasnął ktoś.- Moja nagroda to będzie wasza publiczna kastracja!%7łołnierze chyba nie wzięli sobie tej wizji do serca.Nadal obserwowali zawodników oczami bezwyrazu, od czasu do czasu zerkając na komputerową konsolę.- Pewnie odbijają to sobie pózniej na żonach - powiedział Garraty.- O, jestem tego pewien! - Stebbins wybuchnął śmiechem.Garraty miał już dość.Rozmowa ze Stebbinsem wprawiała go w niepokój.Lepiej fundować sobietę przyjemność w małych dawkach.Ruszył szybciej, zostawiając Stebbinsa w tyle.Dziesiąta dwie.Zadwadzieścia trzy minuty zatrze upomnienie, ale jak na razie szedł z trzema.Nie budziło to w nimtakiego lęku, jak się poprzednio spodziewał.Wciąż był absolutnie przekonany, że ten żywy organizm,Ray Garraty, nie może umrzeć.Inni tak, to są statyści w filmie jego życia, ale nie Ray Garraty,gwiazda tego przeboju kasowego, Opowieść o Rayu Garratym".Może kiedyś zdoła pojąćemocjonalną oraz intelektualną nieprawdę tego wszystkiego.może gdzieś była ta ostateczna głębia, októrej mówił Stebbins.Na razie lęk przeszkadzał mu o tym myśleć.Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wyprzedził trzy czwarte grupy.Znów znalazł się zaMcVriesem.Było ich trzech w utrudzonym wężyku: Barkovitch na przedzie, nadal odgrywający62zucha, ale coraz mniej przekonująco; McVries z opuszczoną głową i zwiniętymi lekko w pięścidłońmi, oszczędzający teraz lewą stopę; na końcu sam główny bohater filmu Opowieści o RayuGarratym".A jak ja wyglądam? - rozważał.Potarł dłonią policzek i wsłuchał się w szelest rzadkiego zarostu.Zapewne nie wyglądałkwitnąco.Przyspieszył jeszcze bardziej, aż szedł pierś w pierś z McVriesem, który rzucił na niego krótkiespojrzenie, a potem wrócił wzrokiem do Barkovitcha.Oczy miał mroczne i trudno było z nich cośwyczytać.Wspinali się na krótkie, ostre i bezlitośnie rozprażone wzniesienie, a potem minęli kolejnymostek.Szli tak piętnaście minut, dwadzieścia.McVries nie odezwał się słowem.Garraty odchrząknąłdwukrotnie, ale milczał.Pomyślał, że im dłużej panuje cisza, tym trudniej ją przerwać.PewnieMcVries był teraz wkurzony, że uratował mu tyłek.Pewnie już tego żałował.Garraty poczuł skurcz wżołądku, jak z głodu.To wszystko było beznadziejne, głupie i bezsensowne, przede wszystkimbezsensowne, tak cholernie bezsensowne, że naprawdę żałosne.Otworzył usta, żeby powiedzieć toMcVriesowi, ale w tym momencie odezwał się McVries.- Wszystko w porządku.- Barkovitch podskoczył na dzwięk jego głosu i McVries dodał: - Nie ztobą, morderco.Z tobą nigdy już nie będzie w porządku.Zasuwaj dalej, zasuwaj.- Wyssij mi - warknął Barkovitch.- Chyba narobiłem ci kłopotów - powiedział cicho Garraty.- Mówiłem już, jak ty mnie, tak jak tobie, jesteśmy kwita, nikt o nic nie pyta - rzekł spokojnieMcVries.- Drugi raz tego nie zrobię.- Rozumiem.Ja tylko.- Nie róbcie mi krzywdy! - krzyknął ktoś.- Błagam, nie róbcie mi krzywdy!To był rudzielec z kraciastą koszulą obwiązaną wokół pasa.Zatrzymał się na drodze i łkał.Dostałpierwsze upomnienie.Rzucił się do transportera, łzy żłobiły rowki w kurzu pokrywającym mu twarz,rude włosy błyszczały w słońcu jak ogień.- Nie róbcie.nie mogę.błagam.mama.nie mogę.nie róbcie.już więcej.moje nogi.Usiłował wdrapać się na transporter i jeden z żołnierzy uderzył go kolbą karabinu po rękach.Chłopak krzyknął i upadł bezwładnie.I zaraz znów wrzasnął, wysokim, niewiarygodnie cienkim głosem, tak przerazliwym, że zdolnybyłby roztrzaskać szkło.- Moje stopyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy.!!!- Jezu! - mruknął Garraty.- Niech on przestanie! Wrzask ciągnął się w nieskończoność.- Nie może - powiedział obojętnie McVries.- Gąsienice przejechały mu po stopach.Garraty spojrzał w tamtą stronę i żołądek podskoczył mu do gardła.To była prawda.Nicdziwnego, że rudzielec wrzeszczał o swoich stopach.Stracił je.- Upomnienie! Trzydziestkaósemka, upomnienie!-.yyyyyyyyyyyyyyyyyyyy-!!!- Chcę do domu - cicho i spokojnie powiedział ktoś za plecami Garraty'ego.- O Chryste, chcę dodomu! W chwilę potem twarz rudzielca się rozprysła.- We Freeport spotkam moją dziewczynę - nagle powiedział szybko Garraty.- I nie będędostawać żadnych upomnień, i pocałuję ją, Boże, ale za nią tęsknię, Boże, widziałeś jego nogi? Onijakby nigdy nic dawali mu upomnienia, Pete, jakby myśleli, że wstanie i pójdzie.- Znowu jakiś chłopiec przeniósł się do Srebrnego Miasta, o Panie, o Panie! - zaintonowałBarkovitch.- Zamknij się, morderco - powiedział z roztargnieniem McVries.- Twoja dziewczyna jest piękna,Ray?- Piękna.Kocham ją.- Ożenisz się z nią?- No - bełkotał Garraty.- Będziemy wielmożni państwo Normalni Normalscy.Czwórkadzieciaków i collie, jego nogi, widziałeś jego nogi, przejechali po nich, nie mogą przeje-chać po facecie, tego nie ma w regulaminie, ktoś powinien to zgłosić, ktoś.- Dwóch synów i dwie córki, tak byś chciał?- No, no, ona jest piękna, żałuję tylko, że nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]