[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zabieram córkę!- Tak, tak, zabieramy dzieci! - zawołali rodzice chórem.- Ależ, proszę państwa, należy się zastanowić, może jeszcze nie wszystkoprzepa.dło.- polonistka najwyrazniej też była zmęczona.W tym momencie kierowcaautobusu, z plamami potu na nieskazitelnej dotąd koszuli, wrócił po długich pertraktacjach zpolicjantami.Miał zadowoloną minę.- Proszę państwa! Panowie policjanci są tak mili, że odeskortują nas do Piaseczna, atam już czeka na nas powiadomiony człowiek z tachometrem! Wszystko będzie dobrze!Popatrzyłem na zegarek.Była 23.Pomyślałem, że nie ma szans, żeby autobuswyruszył po załatwieniu formalności wcześniej niż o pierwszej w nocy.Wyobraziłem sobieteż podróż Marysi w tym pedagogicznym gronie i pomyślałem, że młodzieży chowanie nietak powinno wyglądać.- Zabieramy ją? - spojrzałem na Ewę.Bez namysłu skinęła głową, więc wszedłem doautobusu.Byłem zły, że muszę zepsuć zabawę Marysi, która rozsiadła się już wygodnie zkoleżankami i teraz wszystkie zajęte były jakąś grą, nie zwracając uwagi na zadymę za szybą.- Bardzo mi przykro, Marysiu, ale nie pojedziesz na tę wycieczkę.Wychodzimy.Popatrzyła na mnie spode łba, ale w milczeniu zabrała swój plecak i wyszła ze mną.Musiałem jeszcze zanurkować do luku bagażowego, żeby wyłowić jej walizkę.Kątem oka widziałem, że jakaś matka obok wyciąga z dolnego pokładu syna.Resztarodziców nagle nabrała wody w usta i przytupując z zimna, czekała na odjazd autobusu.- A pan co? Tak pan się odgrażał, a teraz zostawia pan córkę z taką opieką wpodejrzanym autobusie? - spytałem publicystę z telewizji.- No, wie pan, w końcu to córka decyduje, to jej wycieczka.- Ale ona ma dopiero 15 lat!- Tak czy owak.To jej wybór.A poza tym byliśmy z żoną umówieni na brydża.I jużjesteśmy spóznieni.- Reszta państwa też zostawia dzieci? - spytałem rodziców, którzy już pogodzeni zlosem machali na pożegnanie do swoich pociech.- Będziemy się za nie modlić, żeby szczęśliwie dojechały.Bez słowa wsiedliśmy z Ewą i Marysią do samochodu.Do domu jechaliśmy wmilczeniu.Kiedy już weszliśmy do mieszkania, Marysia popatrzyła na mnie poważnie.- Strasznie mnie upokorzyliście.Postarajcie się, żeby to się więcej nie powtórzyło.Skinąłem głową i odpowiedziałem:- Wiem.Przepraszam.I dziękuję, że zachowałaś się tak, jak się zachowałaś.Wyobraziłem sobie tylko, jak by wyglądała ta podróż, i pomyślałem, że chybabyś nie chciałajechać przez 20 godzin w oparach alkoholu, pod opieką wstawionych profesorów i księdza,który nie lubi ludzi?- Ja wiem.Ja tych nauczycieli też nie lubię.Ale mimo wszystko zrobiliście mi wiochę.- Zrekompensujemy ci ten wyjazd - powiedziałem, spuszczając oczy.- Pojedziemy doRzymu razem.Marysia bez słowa zamknęła się w swoim pokoju.Mimo najgorszych przeczuć wycieczka zakończyła się szczęśliwie.Tylko jak doniosłykoleżanki, podczas postoju pod Rawenną łacinnik ze zmęczenia wypadł z autobusu doprzydrożnego rowu.Do Rzymu pojechaliśmy z Marysią za miesiąc, na Wielkanoc.A zaraz po powrocieprzenieśliśmy ją z renomowanego liceum państwowego do skromniejszego liceumspołecznego, gdzie uczniów o zainteresowaniach humanistycznych nie traktowano jak odpadyz klas matematyczno - fizycznych, nauczyciele byli mniej zmęczeni, a religia nie byłaprzedmiotem obowiązkowym.40.Odmrożone sutki generałaRaz, dwa, trzy, cztery.Raz, dwa, trzy, cztery.- powtarzałem sobie w duchu,drepcząc w drewnianych chodakach w lodowatym powietrzu.Mgła była tak gęsta, żewidziałem tylko szerokie plecy idącego przede mną człowieka.Najbardziej obawiałem się, żegdybym upadł, to nikt by tego nie zauważył i zostałbym zadeptany na tym mrozie.- Raz, dwa, trzy, cztery! - brnąłem naprzód, dbając o to, żeby niczego nie dotknąć.Wtej temperaturze mógłbym przykleić się do drewnianej ściany albo do towarzysza niedoli inikt by mnie nie odkleił.- Raz, dwa, trzy, cztery.Nagle czyjś gromki głos krzyknął: Zmiana kierunku! , i gromadka śmiałków zrobiław tył zwrot.Zaczęliśmy teraz kroczyć w przeciwną niż dotąd stronę.Było nas ośmioro.Kręciliśmy się w kółko, stłoczeni w oparach mgły w temperaturze -140�C na sześciu metrachkwadratowych wyłożonej drewnem celi.Dreptałem przerażony, bo powinienem byćprzemarznięty do szpiku kości, a nie byłem.Czekałem więc na atak mrozu, który musiałnastąpić.Na głowie miałem nauszniki, na twarzy maskę, na nogach długie wełniane gacie iskarpety za kolana.Zimna ciągle nie odczuwałem - chyba ze stresu.Zastanawiałem się, jakdługo będziemy szli i czy wytrzymam.Czułem się jak postać z kołymskich plenerówpowieści Szałamowa albo z Archipelagu GUAag.W tym momencie mrok naszej polarnejmęczarni rozjaśnił prostokąt światła i z otwartych drzwi wesoły damski głos zawołał:- Trzy minuty! Wszyscy wychodzić! Szybko!Wyskoczyłem przez wysoki próg, mało nie gubiąc chodaków.Był 11 sierpnia 2003 roku, a na zewnątrz, na dworze, panowała temperatura o 170�Cwyższa.Sierpień tego roku był bowiem wyjątkowo upalny.Szczególnie w Warszawie.Zawsze lubię zostawać w stolicy w czasie wakacji, bo jest pusto i dopiero wtedy dobrzewidać miasto.Wszyscy znajomi wyjeżdżają i wreszcie telefon nie dzwoni.A w dodatkuwszędzie można zaparkować.Tego lata było tak gorąco, że kiedy odbierając ojca po drobnymzabiegu medycznym, natknąłem się w szpitalu na ogłoszenie o krioterapii, zadziałało ono namoją wyobraznię do tego stopnia, że natychmiast zapisałem się na cykl dziesięciu sesjileczenia zimnem.Nie żeby mi coś dolegało.Raczej chciałem odetchnąć od gorąca, a szpital naWołoskiej miał podobno najlepszą kriokomorę z ciekłym azotem w mieście.Po tym trzyminutowym marszu na mrozie kazano nam wskoczyć na bieżnie lubstacjonarne rowery, żeby trochę się rozgrzać.Na sąsiednim rowerku pedałował mój barczystytowarzysz niedoli.Jego twarz wydała mi się dziwnie znajoma.Mężczyzna poznał mniechyba, bo się uśmiechnął.Wtedy i ja, mimo że upłynęło 25 lat od czasu, kiedy pierwszy razzobaczyłem go na zdjęciu, też go rozpoznałem.Okazało się, że pedałuję ramię w ramię z pierwszym i jedynym dotąd polskimkosmonautą, generałem Mirosławem Hermaszewskim.- Zapalenie stawów? - zagadnął generał.Przecząco pokręciłem głową.- Zcięgien?- Też nie.- Zespół bolesny barku? Naderwany mięsień? Uszkodzona łękotka?- Melduję, że odnowa biologiczna, panie generale!Generał się uśmiechnął:- To tak jak ja.No i jak się panu podobało?- Byłem trochę zestresowany.Nie wiedziałem, że tam nic nie będzie widać.- Za pózno przyszliśmy.Ci, co byli w komorze przed nami, zawilgotnili powietrze.Stąd ta mgła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]