[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jego włos dziki i szata plugawa nie mogły wzbudzić zdumienia w miejscu tak wyzu-tym z wszelkich reguł oraz konwenansów.Rozejrzał się i ruszył przed siebie.Miasto nie tylko zamieszkiwało wielu cudzoziemców, ale i wzniesiono je ina-czej, niż widział to w znanych sobie miastach Cesarstwa Zrodka.Ulice wiły się i łączyłyze sobą pod różnymi kątami; za nawierzchnię zamiast kamiennych płyt służyła ubitastopami i kopytami glina; najróżniejsze sklepy, zamiast skupiać się wedle branż w wy-dzielonych dzielnicach, stały obok siebie; wywiniętych ku górze krawędzi dachów nie-mal nie widział, podobnie jak papierowych wizerunków tygrysów i boskich strażnikównaklejonych przy drzwiach domostw dla ochrony przed złymi duchami.Rosnące tu iówdzie drzewa były Xiao nieznane, przekąski serwowane przez uliczne garkuchnierównież.O dziwo, miasta nie otaczał mur ani nawet najnędzniejszy wał.Oszołomionytłumami, widokami i woniami rychło się pogubił.Kilku ziomków, których zagadnął,nie rozumiało jego dialektu, a na czytanie znaków kreślonych palcem na dłoni niemieli widocznie czasu, bo pokręciwszy tylko głową, oddalali się spiesznie.Uradowałsię więc bardzo, kiedy w głębi jednej z ulic, środkiem której płynęła dość szerokarzeczka, poprzecinana licznymi łukowatymi mostkami, ujrzał żagle.Czerwień i oranżznaczyły poziome linie listew.Czym prędzej ruszył przez wielojęzyczną ciżbę ku przy-stani.Z pierwszej tratwy, do jakiej podszedł, wyładowywano właśnie bryły nieobro-bionego nefrytu.Obok, na matach z trzciny, piętrzyły się zwoje cennych tkanin.Tylkoparę kroków dzieliło je od świeżych, jeszcze rzucających się ryb, sprzedawanych cisną-cym się ludziom.Wtem rozległy się trzask i krzyk.W pyle placu leżała pęknięta be-czułka.Z wnętrza wysypywał się ciemny pył, aromatyczna woń wzbiła się w powietrze.Niezręczny tragarz skulił się pokornie, ale nie uchroniło go to przed razami wściekłe-go kupca.Tragarz kulił się coraz bardziej, by nagle wystrzelić niczym pestka spomię-dzy palców i zniknąć w gromadzącym się tłumie.Jeszcze czas jakiś ścigały go złorze-czenia, a potem cała sprawa rozpłynęła się w tłoku i ścisku, zaś przyjemną woń zastą-pił ostry odór skór, wyładowywanych z pękatej barki obok.Xiao przeciskał się dalej,ku skrzyniom dziwnych owoców, i jeszcze dalej, ku kolejnemu ładunkowi nefrytu, ko-lejnym beczułkom przypraw i kolejnej macie ze zwojami tkanin. Hej, ty, masz co do roboty?Xiao z bijącym sercem spojrzał w kierunku wołającego.Pośród wielorasowegotłumu mężczyzna w błękitnym jedwabnym chałacie i z głową nietypowo jak na Czło-wieka Zrodka przewiązaną białą chustą wyróżniał się na pierwszy rzut oka. Szukam pracy odpowiedział, przeciskając się ku rodakowi. To chodz, mam ładunek do przeniesienia, potrzebuję tragarzy.Xiao zawahał się.Przecież był bakałarzem, u lisa, nie jakimś niepiśmiennymdziadem! Czyż przysłowie nie powiada, że miejsce feniksa nie jest w byle ciernistej kę-pie? Zmitygował go opłakany stan własnego stroju.Na kogóż innego wyglądał, jak niena nieuczonego obszarpańca, który wyciągnął stary chałat ze śmietnika? O co się ob-rażać? Zarobi na ryż, a teraz tylko to się liczy.Zaczął przebijać się przez tłum tropem oddalającego się kupca.Po chwili stanę-li nad samym brzegiem, przy tratwie z potężnych bambusów zastawionej skrzyniami,których pilnowało dwóch byczków w kapeluszach z opadającymi na plecy i ramionapłachtami chroniącymi przed słońcem. Będziecie nosić po dwóch. Kupiec wskazał dłonią podchodzącego właśnietragarza, ogorzałego chudzielca w płóciennych portkach i bez koszuli. On wie, gdziezanieść.Zapłacę ci po robocie.I nim Xiao zdążył zapytać o stawkę i termin, kupiec wskoczył na tratwę, a z niejna sąsiednią barkę i wdał się w rozmowę z kilkoma obcokrajowcami.Chudzielec już brał się za najbliższą skrzynię i machał niecierpliwie na Xiao.Ten zbliżył się niepewnie i złapał skrzynię z drugiej strony.W plecach mu łupnęło, a woczach pociemniało, kiedy wyprostował się w ślad za chudzielcem.Skrzynia musiałazawierać przedmioty z metalu lub kamienia, ciężka była bowiem jak nieszczęście
[ Pobierz całość w formacie PDF ]