[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak spróbowałem odpowiedzieć.- Chyba trzeba robić to, co można w danym momencie - powiedziałem.- Samotowarzyszenie choremu jest wartością, nawet jeśli nie otrzymuje się odzewu, na któryczekamy.- Zapisałam sobie coś.- Joan sięgnęła do torebki i wyciągnęła kartkę papieru.-Zwykłam to odczytywać, gdy mój mąż jeszcze żył, a ja wpadałam w złość lub ogarniała mniefrustracja.To z Soboty, powieści lana McEwana.Tym właśnie było dla mnie odwiedzaniedomu opieki: To jak przynoszenie kwiatów na miejsce pochówku - prawdziwy motywznajduje się w przeszłości.Rozmawialiśmy przez następne trzydzieści minut o chorobie Larry ego.Niemalczułem się winny, przechodząc w końcu do rzeczywistego powodu mojej wizyty.Naszczęście, gdy padło imię Oskara, panie Scheer wydawały się nie mieć mi tego za złe.Pierwszy raz, odkąd zaczęliśmy rozmawiać, Joan szczerze się uśmiechnęła.- Wie pan - zaczęła Robin - naprawdę myślałyśmy, że kot popełnił gafę w przypadkumojego ojca.Tata umierał, a Oskar nie złożył mu nawet jednej wizyty.Słyszałyśmy o jegozwyczaju towarzyszenia tym, którzy odchodzą i byłyśmy zdezorientowane.Poszłyśmy kiedyśz mamą szukać go, po prostu z ciekawości, i znalazłyśmy kota w korytarzu naprzeciwko,siedzącego przy innym pacjencie.Wyglądał na szczerze zatroskanego.Pamiętam, jak mamazwróciła się do Oskara, mówiąc mu, że nie wykonuje swoich obowiązków.Chwilę potem, gdy już byłyśmy z powrotem u ojca, Oskar niespodziewanie wpadł dopokoju, jakby zegar właśnie zaczął wybijać dwunastą.- Jak Kopciuszek wybiegający z balu - dodała Joan.- Dopiero pózniej dowiedziałyśmy się, że tamten pacjent, przy którym siedział,umierał - powiedziała Robin.- Oskar był z nim, dopóki ten człowiek nie odszedł.Gdy byłojuż po wszystkim przybiegł do taty.- Na jej twarzy pojawił się wyraz fascynacji.Po drugiej stronie stołu Joan wydawała się podzielać oczarowanie tym, czego byłyświadkami.- Oskar pozwolił mi na krótko wziąć się na ręce, po czym zeskoczył z moich kolan ipowędrował prosto do taty - ciągnęła Robin.- Kilka godzin pózniej ojciec umarł.- Robinzaczęła się śmiać.- To zabawne; mniej więcej godzinę przed śmiercią, pielęgniarkahospicyjna przyszła obejrzeć ojca.Gdy skończyła, zasugerowała, abyśmy zrobiły sobieprzerwę.Pani ojciec ma jeszcze czas - powiedziała nam.Mama i ja popatrzyłyśmy na siebie,ale żadna z nas nie chciała iść.Doszłyśmy do wniosku, że powinnyśmy wziąć przykład zkota.I dobrze zrobiłyśmy, ponieważ miał rację.Gdyby Oskara wtedy tam nie było, możeposłuchałybyśmy pielęgniarki i przegapiłybyśmy moment, kiedy tata umarł.- To nie tak, że ufałyśmy kotu bardziej niż pielęgniarce - powiedziała Joan.- Nie dokońca.To było.no, to było coś w Oskarze.Wydawał się taki pewien tego, co robi.Był tak.przekonujący w swoich intencjach i w swoim oddaniu.- Ten cudowny kot wysłał nam sygnał, dał znak.Nie można było go zignorować -podsumowała Robin.- Lekarz może dać ci etykietkę z nazwą, ale nie o to chodzi.W nazwie niczego nie ma.Ty chcesz wiedzieć, jak radzić sobie z chorobą, co ona ci zrobi.Słowa Joan pobrzmiewały mi w głowie, gdy jechałem do domu.Po tym, cousłyszałem od Robin, powinienem chyba analizować zachowanie Oskara, jego sprint przezkorytarz, ale to, co powiedziała jej matka, uderzyło w moją czułą strunę.Sprowokowało mniedo myślenia o własnym zdrowiu i trudnościach, na jakie się natknąłem, poszukując diagnozydla siebie.Początkowo ulżyło mi, gdy wreszcie poznałem nazwę choroby, która tak szybkozmieniła sposób, w jaki żyłem.Wreszcie wiedziałem, z czym walczę.Wróg zyskał imię,mogłem mu wypowiedzieć własną wojnę.Wygram ją, jeśli się nie poddam.Ale Joan miała rację, nazwa choroby przestaje mieć znaczenie; tak naprawdę chodzi onormalną egzystencję, możność pełnego przeżywania tu i teraz pomimo diagnozy.Chorującod dziesięciu lat na zapalenie stawów, wielokrotnie rozmyślałem o moich ograniczeniachruchowych i o tym, jak zmusiły mnie do rezygnacji i zmian.Nie mogłem już jak kiedyśbiegać po korcie z rakietą w ręku, jezdzić na nartach ani grać w koszykówkę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]