[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kupiła papierosy, zapałki,niezdecydowana rozłożyła żółtawą stronicę pisma i napotkała tytuł:  Demonstracje w Budapeszcienie ustają.Sprawdziła datę, wiadomość była sprzed dziesięciu dni, korespondent donosił, że tłumrobotników zebrany przed parlamentem żądał, by zwolniono aresztowanych.Ucieszyła się opiniąkomentatora, że wiece protestacyjne nadal trwają, i Kadar będzie miał wiele trudności, zanimpozyska zaufanie społeczeństwa rozgoryczonego i wzburzonego niedawnymi wypadkami.Zaczęłagrzebać w plikach dzienników, przeglądając stronę za stroną, szukała wiadomości z Węgier.Kupiłakilka gazet i zwinęła ciasno upychając w torbie podróżnej.Długo jechali środkiem spragnionejdoliny, słońce poczerwieniało, wystarczyło, żeby je na chwilę spuścili z oczu i już usunęło sięmiędzy grzbiety porosłe dżunglą spłowiałą od suszy.Pośród chałup, glinianych gniazdprzylepionych do skał, szukali wody.Półnagi stary chłop o twarzy z hebanu zaprowadził ich dostudni, a raczej głębokiego skalnego zbiornika.Wodę czerpano skórzaną sakwą, lina nawijała sięskrzypiąc, grube bryzgi ściekały w kamienne gardło, śpiewając i dzwoniąc, od tych głosów szczodrze rozlewanej wody jeszcze bardziej chciało się pić, niecierpliwie napierali ramionami naszprychy kołowrotu. Nie pij  zagrodziła mu drogę Margit  zobacz, to nie woda, tylko zupa z utopionychchrząszczy& Nic mi nie będzie  upierał się czując nareszcie rozkoszny chłód przeciekający przeznadstawione dłonie.Ale i starzec groził uniesionym palcem ostrzegawczo.Wyciągał sakiewkę naszerokie obmurowanie zbiornika i dobywał z wnętrza prawie czarne kule kawonów.Nóż zchrzęstem zagłębiał się wycinając różowe, soczyste półksiężyce.Rzezwiący sok ciekł po brodzie ipiersi, Istvan wgryzał się łapczywie, siorbał i mlaskał.Nad nim wirowały chmarami rude muszki,pchające się na oślep w oczy i usta. Najlepsze, co jadłem w Indiach  powiedział z głębokim przekonaniem, myjąc dłonie wstrudze wody, wyciekającej z dziurawego skórzanego wora.Starzec nie przyjął zapłaty, dołożył imjeszcze dwa kawony na drogę.Kiedy jednak w godzinę pózniej znużeni jazdą napoczęli nową kulę,już im tak nie smakowała.Kawon mdło ciepły, nadgotowany zsiadającym się skwarem, budziłobrzydzenie, nawet sok podkisł, czuli jakby smak wytłoków i fermentu.Niebo przypadło do ziemi,zorze gasły, fiolety ociężałe jak mieczem przeszył daleki blask zachodu.Ziemia ziała jeszcze żaremdnia.Jechał nie zapalając reflektorów.Na horyzoncie dopalało się słońce i choć tryskało długimipękami promieni, podobnymi do rozpaczliwego wołania o pomoc, wytoczył się bliski księżyc iniebieskawą poświatą zatopił doliny. Jedz teraz ostrożnie  prosiła. A może ja cię zastąpię? Nie, przeszła mi senność.Wspierając się na długim kosturze skrajem drogi kuśtykał zgarbionystaruch.W światłach wozu podniósł rękę, jednak zaraz opuścił, rozpoznawszy, że to nie ciężarówka.Istvan powoli wytracał szybkość.Minęli go, stając za kępą drzew, których pnie świeciły jakpomazane wapnem. Wezmiemy starego? Tyle słyszałam o dakoitach  zaczęła.Przez tylną szybę wypatrywała, jak wlecze nogęowiniętą niby tobół. Dakoici nie tykają Europejczyków, zdaje mi się, że nami gardzą  zaczął. Jesteśmy poza świętym układem kast, gorsi od najgorszych& Albo uważają nas za żywiołoweklęski, które tylko można przeczekać.Kulawy stanął, nie wierzył oczom.Nie rozumiał, co do niegomówili, znał wyłącznie własne narzecze, bo i kilka słów w hindi, jakie Terey wypowiedział, też gonie zachęcało do wsiadania.Wreszcie pojął.Oddał kij i przycupnął skulony przy samychdrzwiczkach, jakby w każdej chwili gotów był wyskoczyć.Dyszał starczym płytkim oddechem.Wleniwym powietrzu dusznej nocy z nogi cuchnęło ropą. Co mu jest?  zastanawiała się Margit. Może trąd? Nie  uśmiechał się okrutnie  nie rozpoznałaś jeszcze? To śmiertelna choroba, nazywa się:życie.Ma różny przebieg, ale zawsze kończy się zgonem.On dobiega kresu.Jechali w rozpylonymświetle księżyca, góry połyskiwały jak w śniegu, może nawet na wysokich stokach rozgwieżdżoneniebo strząsnęło rosę.Blask reflektorów wycinał z drogi czerwony klin ubitej kołami gliny,zapieczonej w upale.Nagle zamajaczyło przed nimi stado baranów, stłoczone wzbijało rudawyobłok kurzawy.Mężczyzni spędzali karłowate krowy w rów, zmuszając do kozich skoków.Buchnęły wonie obory: mleka i łajna.Kobiety przystanęły, wysokie, w szalach zarzuconych nagłowy.Psy przebiegały w świetle reflektorów, błyskały czarne ich wargi i białe kły.Siwa smugadymu drzewnego wisiała w powietrzu tuż nad grzbietami spłoszonych owiec.Kobiety niosłymiedziane naczynia zawieszone na osękach, żar spał w popiele, wieczny ogień, Istvan łapałnozdrzami znajomy zapach domu.Wtedy kulawy staruch zaczął krzyczeć, a do auta podbieglimężczyzni z długimi włóczniami, jeden miał strzelbę na ramieniu. On chce do swoich, on chce wysiąść  domyśliła się Margit.Gdy tylko nacisnęła klamkę,kulawy wysunął się na drogę, wyszarpnął kij, dopadł pasterzy, opowiadał wymachując dłońmi. Lewa strona szosy już była wolna, Istvan wtłoczył się między szare grzbiety spychając stado.Kiedywtopili się w niebieskawy chłód nocy, zapytał: Nic cię nie uderzyło w wędrówce nomadów? Milczała. Oni szli cicho, jakby pędzili skradzione stada, owce nie miały brzękadeł, a krowy kołatek,nawet psy nie szczekały& Roztopili się w mroku. Tylko zapach tlącego się drewna został i odór ropiejącej rany, tak jakby on jeszcze siedział zanami  skuliła się z gniewem. Nawet nie jestem pewna, czy nie myślał; żeśmy go chcieli porwać? Pasterze nie wyglądali nauszczęśliwionych jego powrotem. Porzucili go, jest dla nich ciężarem.Szukają nowych pastwisk, wody.Nie mogą stracić bydładla jednego kulawego, starego człowieka.Stado ich żywi, więc muszą przede wszystkim o nie dbać.Nie wypalone suszą łąki to mleko od krów i owiec, bo mięsa nie tkną, wolą skonać z głodu&Mleko to życie.Musieli starego zostawić, chcieli żyć. A myśmy go znowu im podwiezli  szepnęła. Pewnie go już zostawili  mówił nie odwracając głowy, wpatrzony w czerwonawy ochłapdrogi odarty z ciemności. %7łyją zgodnie z bezlitosnymi prawami przyrody.Przed jedenastą zatrzymali się w dużej wsi,chłopi paląc fajki leżeli przed chałupami na łóżkach jak mumie poowijane w białe prześcieradła.Ogniska tliły się czerwono, gdy je rozdmuchał powiew [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ines.xlx.pl